Nie bez powodu 4. odsłona twórczości Ryana Murphy’ego i Brada Falchuka zanotowała najwyższą oglądalność spośród wszystkich części antologii. Amerykańscy scenarzyści tym razem przerabiają na potrzeby telewizji jeden z najbardziej enigmatycznych i kontrowersyjnych tematów w historii rozrywki. Freak shows straszą kulturowych konsumentów już od dobrych paru wieków, co nie umniejsza ich problematyczności. Klasyczne widowiska cyrkowe utożsamiane są przede wszystkim z małymi amerykańskimi miasteczkami, europejskimi festynami czy wesołymi miasteczkami, a ich nietuzinkowi artyści od początku stanowili niechciany margines społeczny. Tak naprawdę popkultura przychylniejszym okiem spojrzała na cyrkowe potwory dopiero w 1932 roku poprzez pryzmat filmu Browninga "Dziwolągi". W 2014 roku telewizja postanawia przypomnieć nietuzinkowy fenomen, jakim jest klasyk groteskowego horroru. American Horror Story: Freak Show czerpie zdeformowanymi garściami z dokonania Toda Browninga.

Premierowy odcinek koncentruje się głównie na nowym nabytku cyrku Jessiki Lange – syjamskich bliźniaczkach Dot i Bette Tattler. To z ich (momentami multiplikacyjnego) punku widzenia przedstawione są najważniejsze wydarzenia 1. epizodu. A poruszanych wątków jest co nie miara: ambicje matki dziwolągów, Elsy Mars, seria morderstw na Florydzie, klaun-zabójca, kryzys finansowy cyrku dziwadeł, poszukiwanie tożsamości społecznej czy grupowa jedność. Już od początku wyczuwa się ukierunkowanie protagonistycznych przesłanek na tytułowych bohaterów serii. Ich deformacje cielesne nie są ich wyborem, lecz okrutnym kaprysem natury. Siłę do dalszej egzystencji czerpią od siebie nawzajem. Trzymając się razem, podświadomie są pewniejsi siebie i bardziej szczęśliwi. Nie oznacza to jednak, że los nie "rekompensuje" im tego wieloma nieprzyjemnościami i upokorzeniami. Premierowy odcinek prezentuje sobą główne przesłanie: dziwolągi to rodzina, zadziwiająco trwała i niezmiernie niebezpieczna w osiągnięciu pożądanego celu - poczucia przynależności i normalności.

[video-browser playlist="633150" suggest=""]

Kolejną zaletą 4. sezonu American Horror Story jest czas, w którym osadzone są fabularne wydarzenia. Lata 50. w USA stoją m.in. pod znakiem ostrego podziału ról społecznych, powstawania nowego modelu męskości (magazyn "Playboy" od 1953 rozpoczął podbój amerykańskich rynków) oraz początków odmiennego postrzegania ludzkiej seksualności (warto zauważyć, że odcinek "Monsters Among Us" w niezwykle wyszukany sposób nie szczędzi nam erotycznych momentów).

Ponadto za klimat serialu odpowiedzialna jest po raz kolejny czołówka, która niejednemu fanowi horroru przypadnie do gustu. Zgrabnie nawiązuje ona do ludzkich lęków związanych z pustymi, porcelanowymi obliczami lalek. Jednym z najważniejszych makabrycznych wybrzmień w antologicznej sonacie Murphy’ego i Falchuka jest sezonowa postać mordercy. Jeśli czegoś nauczyła nas popkultura, Stephen King i fobia Sama Winchestera, to fakt, iż klauny są przerażające. Twórcy igrają z lękami widzów – pierwsze pojawienie się cyrkowca-zabójcy następuje w samym środku słonecznego dnia na idyllicznej polance. Groteskowe oblicze potwora dosłownie niszczy sielskość krajobrazu i jego elementów.

Czytaj również: "American Horror Story: Freak Show" notuje rekord oglądalności!

Rewelacyjne otwarcie "Freak Show" (opozycyjnie do fikcyjnego spektaklu Elsy Mars) zwiastuje bardzo dobrą przyszłość 4. sezonu American Horror Story. Scenarzyści zarysowują podstawowe wątki, jednocześnie upewniając widza, iż w swojej talii mają jeszcze wiele kart do odkrycia. Już samo niespodziewane zakończenie 1. odcinka wzmaga oczekiwanie na 2. epizod, a przecież nie poznaliśmy jeszcze wszystkich freaków Elsy Mars.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj