W najnowszych odcinkach American Horror Story: 1984 zmienia nieco konwencję, ale co z tego, jeśli poziom artystyczny całości wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Kameralny i kampowy charakter
American Horror Story: 1984 ustępuje miejsca bardziej złożonej fabule. Dostajemy więcej lokacji, pojawiają się nowe wątki i niewidziani wcześniej bohaterowie. Niestety owa wieloaspektowość nie przekłada się na fabularną jakość. Co gorsza, wraz z opuszczeniem Camp Redwood seria traci wypracowany w pierwszych odcinkach klimat. Mimo że opowieść wołała o pomstę do nieba, to nie można było jej odmówić pewnego nostalgicznego nastroju, przywołującego na myśl słodkie lata osiemdziesiąte. Tamtejszy okres przestaje być jednym z głównych bohaterów opowieści. W jego miejsce pojawia się znamienny dla antologii miszmasz. Scenarzyści ponownie wrzucają do gara wiele pozornie niepasujących do siebie motywów. Mieszając na potęgę, nie mają pojęcia, jak tym razem będzie smakować ich popkulturowe danie.
Tematy omawianych odcinków? Więzienie, kara śmierci, morderczy autostopowicz, rodzinna tragedia, seryjni mordercy, nowobogactwo, festiwal muzyczny i kilka innych. Utyskujący na kameralną formę pierwszej części sezonu będą mieli teraz twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony, ich modły o bardziej epicki charakter opowieści zostały wysłuchane. Z drugiej, to wciąż ta sama kulejąca pod każdym względem historia, tyle że bardziej rozbudowana. Można oczywiście czerpać bezgraniczny fun z motywów pozbawionych związków przyczynowo-skutkowych, ale w pewnym momencie to staje się po prostu monotonne i żmudne.
Po co Ramirez znalazł się w więzieniu? Jego zakusy spaliły na panewce, chodziło więc jedynie o skonfliktowanie satanisty z Jinglesem. Można to było zrobić w bardziej finezyjny sposób. Dalej jest jeszcze lepiej. Brooke przeżywa egzekucję i ucieka z więzienia. Zaprzyjaźniona ze swoją byłą oprawczynią wyrusza na szalony rajd. Zamordowani na terenie obozu Redwood bohaterowie wciąż radośnie hasają, zabijając, a raczej przemieniając przypadkowych turystów. Przekształcają, nie wiadomo w co, bo przecież zamordowani więcej wspólnego mają z ludźmi niż z duchami. W finałowej scenie siódmego epizodu Jingles oddaje swoje życie na terenie obozu, żeby zyskać moc i stać się godnym przeciwnikiem dla Ramireza i jego zwierzchnika. Cóż za droga na łatwiznę w rozpisywaniu tego wątku. Niepotrzebnie twórcy zasugerowali również, że matka Jinglesa natchnęła Margaret do wymordowania Bogu ducha winnych obozowiczów. Komu przeszkadzały motywacje bohaterki i czynnik psychopatyczny, popychający ją do tych strasznych czynów. Musiano wmieszać we wszystko duchy, psując wcześniej zbudowaną intrygę.
Lekkość, z jaką scenarzyści poczynają sobie z opowieścią, może irytować. W 1984 ogólnie rzecz biorąc, wszystko się może zdarzyć, bo nikt nie martwi się o logikę poszczególnych sytuacji. Najgorsze jednak jest to, że śmierć wciąż nie odgrywa tutaj żadnej roli. Bohaterowie zmartwychwstają już nie tylko z przyczyn nadnaturalnych. Przykładowo, Trevor – jedna z najciekawiej zapowiadających się postaci – cudem unika śmierci i żeby tego było mało, bierze ślub ze swoją oprawczynią. Z charakternego i tajemniczego bohatera przemienia się w ślamazarnego pantoflarza, który już raczej nie zaskoczy fabularnie. Można tu mówić o zmarnowanym potencjale, podobnie jak w przypadku szalonego autostopowicza granego przez
Dylana McDermotta. Imponujący wąs, fajansiarski fryz i brak dwóch kciuków – tyle zapamiętamy z tej postaci.
Rutger Hauer to zdecydowanie nie jest. Miejmy nadzieję, że ten bohater już nie powróci, bo po co komu kolejny szalony seryjny morderca w serialu.
Dużo lepiej wypada
Lily Rabe w roli matki Jinglesa. Artystka wnosi jakość aktorską do serialu. Dobrze jest zobaczyć znajomą twarz, ponieważ nowa obsada radzi sobie jak na razie średnio na jeża. Lily Gabe ma kilka scen, w których może popisać się swoim warsztatem, a retrospekcja z jej udziałem, to jeden z lepszych momentów w omawianych odcinkach. Powroty do przeszłości wciąż dają kopa opowieści. Tym razem dowiadujemy się, że w latach czterdziestych na terenie obecnego Redwood miała miejsce jeszcze jedna masakra. Poznajemy też młodego Jinglesa i jego tragiczną historię z dzieciństwa. Nie ma w tym wielkiego znaczenia fabularnego, ale tym podobne przywołania przyjemnie podbudowują toczące się wydarzenia.
W antologii
American Horror Story mieliśmy sezony lepsze i gorsze, ale 1984 stanowi prawdziwe kuriozum pośród nich. Z jednej strony, w żadnym wypadku nie można tej serii oceniać w kategorii kina grozy, ponieważ więcej w tym pastiszu niż horroru. Z drugiej, obrana konwencja nie zamaskuje mielizn fabularnych i scenariuszowego lenistwa. W kolejnych epizodach szykuje się powrót do obozu Redwood. Wszystko wskazuje na to, że dostaniemy slasher w wersji premium. Dwóch seryjnych morderców, zabójcze duchy nastolatków, autostopowicz bez kciuków, szukająca zemsty matka, a wszystko to podczas koncertu Billy’ego Idola. Brzmi to tak dziwacznie, że może się udać. Być może dzięki temu poznamy wreszcie odpowiedź na pytanie, czym właściwie jest
AHS: 1984.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h