Tym sposobem musicie na samym wstępie odpowiedzieć na jedno pytanie: czy chcecie oglądać jeszcze raz to samo? Jeżeli Olimp w ogniu wam się podobał i nie macie dość patrzenia na zgliszcza Białego Domu z masą efektownych wybuchów, to proszę bardzo – Świat w płomieniach jest dla was. Jeżeli zaś uważacie, że deja vu to nie najlepsze uczucie – odpuście sobie, nie zobaczycie nic nowego.

Zbawienie tym razem ma twarz Johna Cale’a, beztroskiego, próbującego naprawić kontakt z córką (a przy okazji wstąpić do Secret Service) byłego żołnierza pracującego jako ochroniarz przewodniczącego Kongresu. Postać Johna jest tak sztandarowa dla kina Rollanda Emmericha, że nie znajdziemy w niej nic oryginalnego. Jedyne, za co należą się tutaj brawa, to próba nawiązania do innego sławnego Johna kina, czyli McClane’a. Istotnie nawet nazwisko podobne i trzeba przyznać, że Cale stara się być odpowiednikiem starszego kolegi. W tej kwestii jest postacią nieco ciekawszą od pompatycznego i nabzdyczonego bohatera granego przez Gerarda Butlera.

Fabuła to sztandarowy przykład kina katastroficznego. Oto grupka osób opanowuje Biały Dom, gdzie cudownym zbiegiem okoliczności znajduje się nasz bohater z córką (zwiedzając sobie najważniejszy pałac prezydencki świata). Bardzo szybko dowiadujemy się, kto jest głównym sprawcą i jakie ma motywy. Oczywiście każdy z jego podwładnych ma zupełnie inne zamiary i poniekąd jest to plus filmu. Emmerichowi, który dotychczas w roli tego "złego" wolał obsadzać naturę bądź najeźdźców z kosmosu, pokusił się o jak najbardziej ludzką twarz zagrożenia. I znowuż całkiem nieźle mu to wyszło – pomimo pewnego przerysowania, grupa terroryzująca Biały Dom jest rozpoznawalna, zarówno jeśli mowa o postaci pragnącego zemsty przywódcy, jak i ciekawie groteskowej osoby hakera.

Na nic to jednak wszystko, gdy zaczynamy zastanawiać się nad sensem akcji i logiką poszczególnych sekwencji. Nawet gdy Emmerich z wyczuciem słonia w składzie porcelany próbuje wytłumaczyć zawiłości swojej prostej historii, obsadzając postać zdrajcy musi skapitulować. Jedna osoba nie załatwi wszystkiego, biorąc pod uwagę tak charakterystyczne dla ochrony prezydenta paragrafy. Widz siedzi więc i zastanawia się, jakim cudem uzbrojona grupa ludzi przedarła się do samego serca najlepiej strzeżonego pałacu prezydenckiego. Reżyser wraz ze scenarzystą nie znają odpowiedzi, więc robią to, co potrafią najlepiej – przyspieszają akcję.

A ta, trzeba przyznać, jest całkiem zgrabnie sfilmowana. Budżet produkcji był dwukrotnie większy niż podobnego Olimpu w ogniu i to doskonale widać. Oprócz niektórych scen wybuchów wszystko wygląda niezwykle wiarygodnie. Emmerich nie byłby sobą, gdyby nie zrobił kilku sekwencji, które rywalizują z serią "Szybkich i wściekłych" o miano najmniej realistycznych. Trzeba jednak zaznaczyć, że sprawiają one frajdę, a jeśli tylko przymkniemy oko na brak realizmu, będziemy się dobrze bawić.

Film ma też, co trzeba otwarcie przyznać: kapitalną obsadę. Oprócz Channinga Tatuma i jego zaciśniętej szczęki (coś z tego Willisa próbował jednak mieć) mamy doskonałego Jamiego Foxxa, którego rola jest poniekąd wzorowana na Baracku Obamie. Drugi plan również jest bardzo mocny: Maggie Gyllenhaal, James Woods i wreszcie Richard Jenkins sprawiają, że film ogląda się przyjemnie.

Muzyka Haralda Klosera, stałego współpracownika Emmericha, odpowiednio oddaje nastrój zagrożenia, uderzając od czasu do czasu w patriotyczną nutę. Powiewające amerykańskie flagi, ogień, zbliżenia na obraz ukazujący płonący Biały Dom - w całym filmie odnajdziemy sporo takich tropów. Wszak Emmerich jest najbardziej amerykańskim ze wszystkich zagranicznych reżyserów. Jego uwielbienie do Ameryki zaczyna się robić podejrzane. Najprawdopodobniej wie, co podoba się widzom z USA.

Dostajemy typowe kino akcji z prostą i zgrabną historyjką, kilkoma humorystycznymi momentami (choć niektóre wydają się być wciśnięte na siłę), naprawdę niezłą akcją, wieloma efektami specjalnymi i charakterystycznym, choć niezbyt oryginalnym, bohaterem. Brak logiki w niektórych miejscach nieco przeszkadza, ale nie wpływa na odbiór całości. Największą bolączka jest jednak wtórność. Film właściwie pojawił się już w kinach kilka miesięcy temu i pomimo usilnych prób zrobienia czegoś nowego, dostajemy powtórkę z rozrywki. W tym wypadku zasada "kto pierwszy, ten lepszy" sprawdza się idealnie. Olimp w ogniu, choć poważniejszy i bardziej kameralny, wygrał tę bitwę. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj