Szósty epizod Amerykańskich Bogów miał więcej luzu niż wszystkie dotychczasowe odsłony drugiego sezonu razem wzięte. Posiadał również najlepszą jak do tej pory opowieść. Klimat również był niczego sobie. Twórcy wreszcie postawili akcenty we właściwych miejscach, wynikiem czego poziom serialu znacząco wzrósł. To są Amerykańscy Bogowie, których ogląda się z przyjemnością. Akcja wciąż posuwa się do przodu w żółwim tempie, ale dzięki przestrzeni, jaką udało się wygospodarować, zupełnie tego nie odczuwamy. Praktycznie wszystkie wątki poboczne zeszły na dalszy plan, a nowi bogowie pojawiają się jedynie w kilkuminutowych segmentach, które swoją drogą są najgorsze w odcinku. Lwią część czasu ekranowego otrzymuje Grimnir i jest to jedna z najlepszych decyzji, jakie twórcy mogli podjąć na tym etapie produkcji. Ian McShane jako Odyn jest kabareciarzem, mistrzem ceremonii, manipulatorem, ojczulkiem i performerem. W szóstym odcinku aktor daje prawdziwy popis. Śpiewa, tańczy, rozśmiesza i budzi niepokój. Cóż to jest za artysta! Wystarczyło dać mu więcej przestrzeni do interpretacji postaci, a jego talent rozwinął skrzydła. Odyn nie podąża już wąską ścieżką do upragnionego celu. Nie przechodzi z punktu A do punktu B, nie odbija karty na kolejnym etapie swojej podróży. Tym razem Ian McShane bawi się swoją rolą, a twórcy ochoczo mu na to pozwalają. Odsuwając na bok wszystko inne (włącznie z nieszczęsnym Cieniem), trafiają w punkt, dzięki czemu ten epizod jest tak dobry. Powyższe nie oznacza oczywiście, że odcinek pozbawiono treści. Jego wartością jest to, że w niebotyczny sposób rozwija postać Wedensdaya. Wreszcie dowiadujemy się o nim więcej. Nie bez kozery bohater od początku owiany był tajemnicą. Mimo że mamy tu do czynienia z mitologiczną postacią, o jej przeszłości w serialu nie wiedzieliśmy zbyt dużo. Nadal tak jest, jednak pewne skrywane sekrety zostały ujawnione. Co ważniejsze, dowiedzieliśmy się więcej o osobowości Grimnira. Przekonaliśmy się, jakim naprawdę jest człowiekiem/bogiem i do czego jest zdolny, żeby osiągnąć cel. Jak wiemy wszyscy, Odyn posiada syna - Thora. W Amerykańskich Bogach Gromowładny nie ma niestety nic wspólnego ze swoim mitycznym i marvelowskim odpowiednikiem. W serialu nazywa się Donar, choć większość zna go pod imieniem Donnie. W 1934 roku występuje w teatrze u swojego ojca, gdzie odgrywa rolę herosa i siłacza. Nie grzeszy inteligencją, ale imponuje posturą. Między innymi dlatego przyciąga uwagę amerykańskich nazistów, którzy chcą zwerbować go w swoje szeregi, żeby reprezentował ich na olimpiadzie. Ojczulek ochoczo się na to zgadza, sprzedając swojego syna. Donnie jest jednak dobrym bóstwem, a praca dla zbrodniarzy mocno go mierzi. Nie mogąc poradzić sobie z  własnym sumieniem, Thor popełnia samobójstwo, odchodząc tym samym do panteonu bóstw, które już przeminęły.
fot. Starz
+6 więcej
Świetna historia i co warto zaznaczyć – oryginalna. Thor jest praktycznie nieobecny w książce Gaimana i tutaj trzeba twórców serialu pochwalić za kreatywność. Powrót do lat trzydziestych i zestawienie starszych bogów z nazistami to świetny pomysł, zwłaszcza że możemy zobaczyć, co porabiali ówcześni Przedwieczni. Poznajemy między innymi Columbię – symbol Ameryki sprzed Statuy Wolności, spotykamy „innego” Techno chłopca i zupełnie niezmienionego pana Nancy. Retrospekcje dają nam możliwość zanurzyć się w uniwersum Amerykańskich Bogów. Przekonujemy się, że mamy tu do czynienia nie tylko z serialem drogi pełnym nie zawsze trafnych egzystencjalnych rozważań. Opowieść, czyli esencja każdej produkcji fabularnej również jest tutaj obecna. Mimo że twórcy nie raczą nas zbyt często fajerwerkami na tej płaszczyźnie, odcinek taki jak ten przypomina nam, w jak niebagatelnej historii uczestniczymy. Omawiając bieżący epizod, trudno nie wspomnieć o przekomicznym wątku kurtki Lou Reeda. Kłania się tutaj fascynacja Gaimana gwiazdami rocka, które przecież w mniemaniu wielu z nas mają status prawdziwych bóstw. Opuszczone centrum handlowe, gdzie krasnoludy tworzą swoje cudeńka to świetny pomysł na miejsce akcji. Specjalne życzenie jednego z rzemieślników nadaje tylko kolorytu historii. Tutaj również Grimnir daje popis, wcielając się w rock’n’rollowego księdza. Gdyby tylko Cień był bardziej przekonujący jako agent Secret Service na tropie, mielibyśmy wątek bliski perfekcji. Ten retrospektywny rozśpiewany i kabaretowy odcinek miał odmienną estetykę niż to, czym raczył nas serial do tej pory. Wyszło to Amerykańskim Bogom zdecydowanie na dobre. Zniknęła pretensjonalność i górnolotność. W ich miejscu pojawił się humor, ciekawa opowieść i prawdziwe emocje. Wszystko wskazuje na to, że Amerykańscy Bogowie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Czyżby serial miał zaliczyć zwyżkę formy w drugiej połowie bieżącego sezonu?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj