Seymour (Ewan McGregor) ma wszystko, co Ameryka lat 60. definiowała jako szczęście: piękną żonę Dawn (Jennifer Connelly), dobrą pracę, wymarzony dom na wsi i ukochaną córkę Merry (Dakota Fanning). Dzień, w którym dowiaduje się, że jego jedyne dziecko jest zdolne do brutalnych ataków terroryzmu, będzie ostatnim dniem jego dotychczasowego życia. Odsłoni także brutalną rzeczywistość, która czeka na człowieka poza białym płotem jego posiadłości. Świat nie jest tak przyjemny i miły jak przedmieścia, na których mieszka. American Pastoral jest znakomitym przykładem tego, że dobry aktor na fotelu reżysera nie musi być gwarantem dobrego filmu. Ewan McGregor wziął na warsztat powieść nagrodzonego Pulitzerem Philipa Rotha i zamienił ją w niezmiernie nudną ekranizację. Ewan nie wie, jak wciągnąć widza w przedstawianą przez siebie historię. Gubi gdzieś emocje, od których książka aż kipi. Nie za bardzo wiadomo też, o kim jest ta opowieść. Czy o zawiedzionym ojcu walczącym o odzyskanie córki, czy może właśnie o naiwnych przekonaniach dziecka, które chce, by je wysłuchano. Produkcja w dość pobieżny sposób prześlizguje się przez temat dramatu rodziny, nie trafiając w jakąkolwiek nutę emocjonalną. Niby rodzina się rozpada. Spełnia się największy koszmar każdego rodzica – oto jego dziecko sprzeniewierza się wszystkim wpojonym przez niego wartościom. Ale postaci są nudne i tylko recytują przypisane im kwestie. Dużym błędem McGregora było obsadzenie siebie w głównej roli. Nie potrafi niestety rozdzielić zadań aktora i reżysera. Na planie bardziej skupił się na grze niż na kierowaniu aktorami, przez co wszyscy są jakby zagubieni i grają tak, jak czują, a nie tak, jak powinni. Nie ma równego poziomu. Historia nie jest dobrze poprowadzona. Pod koniec filmu nie wiadomo, o co chodzi, jakie jest jego przesłanie. Sceny, które z założenia miały być poważne, wypadają groteskowo, sprawiając wrażenie przerysowanych. Jedynie Jennifer Connelly udało się stworzyć kreację, którą miło się ogląda, ale to chyba dlatego, że postanowiła zaryzykować i okazać więcej emocji niż reszta obsady. Szkoda, że jej koledzy z planu nie poszli jej śladem. Ewan McGregor wypada nieźle, choć warunki fizyczne, jakie prezentuje niezbyt pasują do jego roli. Nie przypomina człowieka o szwedzkich rysach, a przecież stąd wzięło się jego przezwisko „Szwed”. Amerykańska sielanka zadziwiająco dobrze prezentuje się pod względem wizualnym. Scenografia znakomicie oddaje ducha Ameryki XX wieku, jakby jej twórcy starali się nią zamaskować niedostatki aktorskie. Nie ukrywam, że po ekranizacji książki Philipa Rotha, zwanego najciekawszym głosem wewnętrznym Ameryki, oczekiwałem czegoś więcej. Niestety McGregor w swoim debiucie nie udźwignął tak poważnego tematu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj