Sztanga i cash to film oparty na faktach, o czym reżyser musi nam koniecznie przypomnieć drugi raz w trakcie seansu pełnego absurdalnych zdarzeń. W połowie lat dziewięćdziesiątych gang kulturystów i pracowników siłowni z Miami porwał zamożnego biznesmena w celu przejęcia jego dobytku. Chciwość, nałogi i przerost ambicji doprowadził do eskalacji sytuacji, która zakończyła się kilkoma trupami i surowymi wyrokami.  

Podstawowym mankamentem filmu jest absolutnie chybiona konwencja, którą obrał Bay. Mamy tutaj do czynienia z czarną komedią, choć prawdziwa historia zasługuje na potraktowanie jej całkiem poważnie. Wszyscy jednak doskonale wiemy, że mroczne dramaty to nie konik twórcy Transformers. Na papierze poczynania tej szajki osiłków prezentowały się na pewno wręcz groteskowo, ale jak się okazuje, scenariusz nie odzwierciedlał rzeczywistości. Wydaje się, że ton filmu inspirowany jest genialnym obrazem braci Coen o skutkach pewnego nieudanego porwania, ale niestety jeśli już, to wyszło Fargo dla tępaków.

Zacznijmy od tego, że członków grupy było o kilku więcej. Postać, w którą wciela się Dwayne Johnson, jest tak naprawdę fikcyjna i posiada cechy dwóch faktycznych przestępców. Adrian Doorbal był agresywnym sadystą, a nie łagodnym impotentem, jakiego w filmie gra Anthony Mackie. Wygląda na to, że lider gangu, Daniel Lugo, jest odwzorowany dość rzetelnie przez Marka Wahlberga, choć tutaj też Bay pozwolił sobie na swobodne potraktowanie realnego stanu rzeczy, szczególnie jeśli chodzi o sekwencję finałową.

Aktorzy robią co mogą, aby uatrakcyjnić poczynania swoich bohaterów, jednak ich wysiłki są spisane na straty. Kierując się schematem totalnego kontrastu, Bay przedstawia nam ludzi zachowujących się przez cały film jak absolutne półgłówki, przy czym nieustannie raczy nas wymuszonymi narracjami, których jedynym celem jest sprawienie, aby protagoniści nagle zyskali głębię i wielowymiarowość. Zabiegi te są nieudane choćby z tego względu, że historyjki z offu kompletnie nie komponują się z tym, co dzieje się na ekranie. W efekcie wlatują jednym uchem i momentalnie wypadają drugim, a z filmu miejscami robi się przegadany bajzel.

Jakby tego było mało, cały obraz opiera się na fundamentach nieudanej próby wcielenia w życie idyllicznej koncepcji amerykańskiego snu. Bay próbuje przemycić do swojego obrazu pewne ambitne wartości i pogrywa w tym celu narodowym etosem szczęścia, równości oraz wolności. W ogóle nie idzie to w parze z poczynaniami bohaterów, którym wprawdzie nie było dane zaznać amerykańskiego snu, ale nie dlatego, że uczciwie próbowali, tylko dlatego, że złamali prawo i wszelkie obowiązujące normy społeczne. Jedyny komentarz (czy też morał) o społecznym zabarwieniu, jaki oferuje Sztanga i cash, to że zbrodnia nie popłaca… i nie bierzcie sterydów.

Film ten należy potraktować jak pewnego rodzaju ciekawostkę, aby na własne oczy zobaczyć obraz Michaela Baya, w którym nie doświadczy się meteorytów, klonów i wielkich robotów. Obsada bardzo stara się, żeby nie była to zupełna strata czasu (szczególnie Ed Harris i Tony Shalhoub w świetnych kreacjach drugoplanowych). Animuszu obrazowi dodaje kategoria wiekowa dla dorosłych, a całość utrzymana jest w typowym dla Baya teledyskowym stylu - bardzo dynamicznym i przesiąkniętym wyrazistymi kolorami. Jeżeli więc macie ochotę na dziwaczny i tragikomiczny miszmasz, wrota kin czekają otworem. Można bowiem wiele zarzucić tej produkcji, ale nie to, że jest nudna. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj