Lata 30. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Burt (Christian Bale), Harold (John David Washington) i sanitariuszka Valerie (Margot Robbie) to przyjaciele, którzy zostają uwikłani w przedziwną intrygę kryminalną. Mężczyźni zostają wynajęci przez Liz Meekins (Taylor Swift) do przeprowadzenia śledztwa w sprawie śmierci jej ojca – generała dowodzącego odziałem, w którym panowie służyli. Jak to bywa w takich historiach, z pozoru błaha sprawa jest niezwykle skomplikowana i ociera się o FBI, CIA, a nawet MI6. Amsterdam swoją budową bardzo przypomina Patrz jak kręcą Toma George’a. Tu także mamy zawiłą zagadkę kryminalną, w której widz wraz z bohaterami stara się odkryć, kto zabił i dlaczego. Niestety, w produkcji Davida O. Russella panuje większy chaos. Twórca w swoim tekście umieścił tylu bohaterów, że w pewnym momencie zaczął się gubić w tym, jaką historię przedstawia. Mam wrażenie, że właśnie dlatego wkłada w usta swoich postaci tyle tekstu objaśniającego widzom każdy ruch. W rezultacie mamy bardziej słuchowisko niż film. Spokojnie możemy zamknąć oczy, rozsiąść się na fotelu i słuchać tego, co dzieje się na ekranie.  Nazwiska w obsadzie przyprawiają o zawrót głowy. Film jest przepełniony znanymi twarzami, które często pojawiają się raptem na kilka minut. Nawet na drugim planie mamy Anę Taylor-Joy, Chrisa Rocka, Zoe Saldanę, Roberta De Niro, Ramiego Maleka czy dawno niewidzianego Mike’a Myersa. Problem w tym, że reżyser kompletnie nie potrafi tego potencjału wykorzystać. Nie wie, jak poprowadzić tych aktorów, by ich role miały jakieś większe znaczenie dla widza. Większość granych przez nich postaci nie prezentuje nic szczególnego. Weźmy na przykład takiego Myersa, o którym nie da się w tym projekcie powiedzieć więcej niż to, że po prostu jest. Podobnie jest z Zoe. Trochę lepiej wychodzi relacja Maleka z Taylor-Joy. Aktorzy ciekawie się uzupełniają, tworzą parę zadufanych w sobie arystokratów udających, że interesuje ich los prostych ludzi. Russell postawił na absurdalny czarny humor. Trzeba przyznać, że w Amsterdamie są momenty, w których widz wybuchnie śmiechem. Nie ma ich może za dużo, ale są. W dużej mierze odpowiedzialny za nie jest Chris Rock, a dokładniej grany przez niego Milton. Czasami miałem nawet wrażenie, że reżyser stara się tym humorem ukryć pewne niedociągnięcia scenariuszowe w rozwleczonej historii. Trwa ona ponad dwie godziny i w wielu miejscach po prostu męczy. Wydaje mi się, że sporo scen można było skrócić albo w ogóle usunąć. Ale jak już się zaangażowało tyle znanych osób, to trudno jest zdecydować, kto zasługuje na więcej czasu na ekranie. Sytuacji nie ratują nawet Bale, Washington i Robbie, bo ze słabego scenariusza nie są w stanie wiele wycisnąć. Dawno nie widziałem Christiana Bale’a, który tak by się męczył. Robił wszystko, by przyciągnąć uwagę widzów. Moim zdaniem ta sztuka mu się nie udała – podobnie jak reszcie obsady.
fot. materiały prasowe
+8 więcej
Trzeba przyznać, że serial wizualnie wygląda rewelacyjnie. Jest to w dużej mierze zasługa operatora Emmanuele’a Lubezkiego, autora zdjęć do Birdmana, Zjawy czy Jeźdźca bez głowy. Lubi on stonowane, mroczne barwy, co znakomicie współgra z Nowym Jorkiem tamtych lat. Dominuje tu szarość, czerń i ciemna żółć. Kolory te pasują zresztą do wszechobecnych prochowców, starych samochodów i wytartych, ale wciąż eleganckich garniturów. Amsterdam jest wydmuszką, która ma przyciągnąć naszą uwagę gwiazdorską obsadą. Nie spodziewałem się takiego natłoku pustosłowia po człowieku, który w poprzednich latach dał nam takie produkcje jak Fighter, Poradnik pozytywnego myślenia, American Hustle czy Złoto pustyni. Każdy z tych projektów miał ciekawą, nierozwleczoną historię, czyli to, czego w najnowszej produkcji Russella zabrakło. Szkoda, bo czuć w tym scenariuszu potencjał, który został zasypany banalnymi dialogami. Oscara za to raczej nie dostanie. Nawet o nominację będzie trudno.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj