Aniołki Charliego to znany serial z przełomu lat 70. i 80., który dał początek nowej franczyzie. Po roku 2000 mieliśmy okazję oglądać przynajmniej kilka tytułów nim inspirowanych, z których najbardziej znanym była produkcja z Drew Barrymore, Lucy Liu i Cameron Diaz. Tym razem za odświeżenie historii wzięła się Elizabeth Banks, która swoją kobiecą ręką zamierzała stworzyć film dynamiczny, przebojowy i manifestujący siłę kobiet. Założenia założeniami, a rzeczywistość rzeczywistością – choć można odnieść wrażenie, że na tę produkcję był jakiś pomysł, efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Wszyscy prawdopodobnie znamy główny motyw serii Aniołki Charliego – tytułowe bohaterki to świetnie wyszkolone agentki do zadań specjalnych. Tym razem w trio wcielają się Kristen Stewart, Ella Balinska i Naomi Scott. Dziewczyny dwoją się i troją, by zaprezentować najlepsze umiejętności na ekranie, jednak zupełnie nie przekłada się to na jakość seansu – być może powodem tego jest fakt, że o ich postaciach kompletnie nic nie wiemy. Nie mamy pojęcia, jaka jest ich historia, skąd się wzięły, jak trafiły do Aniołków, czym zajmowały się wcześniej – nie mamy pojęcia o niczym, a twórcy filmu od samego początku wrzucają nas w historię, w której wszyscy się już doskonale znają. Perspektywę zmienia jedynie Elena grana przez Naomi Scott – dziewczyna jest nowa, więc podczas procesu jej rekrutacji mamy choć lekki wgląd za kulisy całej organizacji. To wciąż jednak za mało – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kolejne misje nie wymagają od bohaterek żadnych przygotowań, żadnej logistyki ani strategii. Gdy pojawia się problem, równie szybko pojawia się cudowne rozwiązanie – to trochę naiwne i dzięki temu całe napięcie opada, bo i tak z góry wiadomo, że wszystko dobrze się skończy. Scott, Balinska i Stewart wcielają się w bohaterki, które mają się uzupełniać. Widzimy pyskatą i zadziorną Sabinę, powściągliwą i nigdy nie uśmiechającą się Jane oraz zagubioną w tym wszystkim Elenę, która z marszu została włączona do akcji. Choć twórcy zestawiają ze sobą bohaterki tak, by możliwie najczęściej ze sobą współpracowały, zupełnie nie czuć żadnej chemii między nimi. Na kolejne sceny akcji (typowe, co warto dodać) patrzy się bez żadnych emocji – od rozpoczęcia filmu po sam finał nie towarzyszył mi żaden dreszczyk ani nawet żaden uśmiech. Akcja toczy się bardzo przewidywalnie i choć twórcy zadbali o kilka twistów, nietrudno wyczuć, w którą stronę zmierza cała opowieść. Żeby urozmaicić historię, w usta bohaterek często wkłada się wyjątkowo suche żarty – odpowiada za nie głównie Sabina grana przez Stewart, postać przedziwnie skonstruowana i niewzbudzająca żadnej sympatii. Widać, że aktorka próbuje pokazać pazur na ekranie, jednak ja tego nie kupuję – dziewczyna jest nienaturalna, a „zabawne” sceny z jej udziałem wywołują raczej zażenowanie. Znacznie lepiej wypada Ella Balinska, której filmowa Jane jest choć trochę autentyczna, nawet mimo kamiennej skorupy, jaką na nią założono – w jej przypadku twórcy przynajmniej wysilili się i zarysowali jakieś tło, przywołując jej poprzednie akcje z MI6 czy osobistą porażkę w Stambule. Scott natomiast początkowo kreuje głupiutką początkującą agentkę, która ekscytuje się wszystkim, co jej pokażą, i która ma wyraźny problem z wysnuwaniem logicznych wniosków, nawet mimo tego, że wskazówki podaje się jej na tacy. Z tą postacią również mam problem, bo od samego początku jest nam przedstawiana jako błyskotliwa naukowiec, a pod koniec filmu nagle zmienia wyraz twarzy, sprawiając wrażenie, jakby to ona rozdawała karty w tej rozgrywce. Kompletnie nie rozumiem drogi jej przemiany i tym samym nawet nie czuję się wciągnięta w opowieść, którą niejako z jej perspektywy tu śledzimy.
fot. materiały prasowe
+8 więcej
Choć film jest przepełniony scenami akcji, żadnej z nich nie udało się sprawić, żebym choć trochę zamarła w fotelu, oczekując w niepokoju na bieg wydarzeń. Tutaj wszystko jest przewidywalne, oczywiste i bezpieczne, za czym stoi między innymi kategoria PG-13. Wiele scen ma potencjał i mogło być nakręconych przy zachowaniu wysokiego poziomu realizmu, jednak twórcy nie idą w tę stronę. Co z tego wynika – w filmie pojawiają się kwiatki w stylu: antagonista przebija szkło gołą ręką czy twarzą i wychodzi z tego bez najdrobniejszego zadrapania. Na próżno szukać tu kropli krwi – sceny są sterylne, ciosy bohaterek cenzurowane odpowiednim montażem, przez co cała przemoc wygląda nienaturalnie i udawanie. Warto też wspomnieć, że choć dziewczyny teoretycznie odgrywają prawdziwe twardzielki, częściej wyglądają po prostu jak elementy dekoracyjne scenografii. Kostiumograf nie próżnował - w kolejnych scenach bohaterki noszą wyjątkowo dziwne ubrania, chyba tylko po to, by lepiej się na to wszystko patrzyło. Czasem decyzje charakteryzatorów były dla mnie kompletnie niezrozumiałe - no bo kto wybiera się na misję w odblaskowym białym kombinezonie, który aż świeci z daleka? Kto (starając się być w trybie incognito) zakłada dziwne peruki czy kapelusze, wchodząc w infiltrowane środowisko? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Banks zamiast na jakość opowiadanej historii, za bardzo postawiła na wizualne upiększanie bohaterek i scenografii – wszystko to sprawia, że całość staje się wydmuszką. Ciekawie wyglądającą, ale pustą w środku. Sama historia nie porywa – po zawiązaniu akcji i poznaniu się głównych bohaterek, rozpoczynamy z nimi tajną misję, mającą na celu zdemaskowanie złoczyńców czających się na przejęcie kontroli nad światem. Motyw ze złym, który chce się zabawić w Boga, znamy z przynajmniej kilku innych produkcji różnych gatunków, więc nie można tu mówić o niczym świeżym ani nowatorskim. Choć dynamiczne sceny postępują po sobie jedna za drugą, całość szybko wprowadza w stan znużenia – widz jest w stanie szybciej dojść do niektórych wniosków niż główne bohaterki, przez co seans nie oferuje w zasadzie żadnych niespodzianek. Nie zapominajmy też o słabej popowej muzyce, od której aż uszy bolą oraz o efektach specjalnych, które są na żenująco niskim poziomie – po tak głośno zapowiadanym filmie spodziewałam się czegoś lepszego, tymczasem początkowa scena z odlatującym, wybitnie wklejonym na green screenie helikopterem sprawiła, że rozważałam przez chwilę zapłakanie ze śmiechu. I jeszcze dla wyjaśnienia - nowy film nie jest oderwany od dotychczasowych produkcji o Aniołkach. Przeciwnie, to po prostu kolejny rozdział z życia tajnej agencji, która z biegiem lat zaczęła mocno poszerzać pole swojej działalności. Wspomnienia o tym, co działo się do tej pory, są pielęgnowane, a fani poprzednich produkcji rzeczywiście mogą wyłapać tutaj kilka easter eggów. To jednak nie gwarantuje dobrego seansu, stanowiąc raczej smaczek dla nostalgicznych miłośników oryginalnego serialu. Nowe Aniołki Charliego to film nieciekawy i tak naprawdę niepotrzebny. Jeszcze na etapie produkcji mówiono o jego feministycznej sile, co mogło zwiastować jakiś powiew świeżości, ale niestety, całość po prostu nie spełnia oczekiwań. Reżyserka, próbując stworzyć silne kobiece bohaterki, często zahacza o patos – najlepszym tego przykładem jest niezręczna finalna scena, w której wszyscy mężczyźni zostają ostatecznie przechytrzeni przez swoje sprytne partnerki i jak muchy padają do ich stóp, uśpieni tajną bronią. Na coś takiego patrzy się po prostu źle – jest znacznie więcej sposobów na manifestowanie siły kobiet, a tego typu napompowane i sztuczne zagrania mogą nieść za sobą odwrotny skutek. Dla mnie to seans na raz – da się go zmęczyć i momentami jest na czym zawiesić oko, jednak rozrywki z tego nie ma żadnej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj