"Annie" to filmowy miszmasz, a brak zdecydowania względem stylu stanowi jego największy problem. Musical, komedia, film z przesłaniem, opowieść świąteczna - to główne gatunki, które reprezentuje obraz. Chwilami stara się nawet wejść na tereny autoparodii. W żaden z nich nie wchodzi jednak z pełnym przekonaniem.
Film rozpoczyna się od zbliżenia na twarz małej rudowłosej dziewczynki, nawiązując tym samym do pierwszej adaptacji musicalu z Broadwayu i jej głównej bohaterki. Dopiero chwilę później na ekranie pojawia się bohaterka właściwa: Quvenzhane Wallis - dziewczyna, która weszła do Hollywood przebojem, grając główną rolę w nominowanych do nagród "Bestiach z południowych krain". Jako Annie jest urokliwa, bezpośrednia i potrafi zjednać sobie innych. Annie to sierota, która od lat oczekuje na swoich rodziców, co piątek siadając pod restauracją, pod którą została zostawiona jako niemowlę. Gdy więc zbieg okoliczności sprawia, że może wprowadzić się do domu najbogatszego mężczyzny w mieście i ubiegającego się o fotel gubernatora (Jamie Foxx), jest wniebowzięta. Stacks i jego pracownicy staną się bowiem najżyczliwszymi osobami w jej życiu.
[image-browser playlist="637169" suggest=""]
"Annie" jako musical sprawdza się jedynie połowicznie, aktorzy posiadają bowiem dość przeciętne głosy. W praktyce wygląda to trochę tak, jakby do większości ról zatrudniono Pierce’a Brosnana z czasów jego występu w "Mamma Mia!". Quvenzhane Wallis wyciąga czasem takie nuty, że jej głos aż wibruje w uszach widzów, a Cameron Diaz nie używa swojego głosu ze "Shreka", wykorzystując raczej płaski tembr. Nieźle radzi sobie za to Jamie Foxx, który przecież wydał parę albumów muzycznych, jednak nawet on nieco męczy się w cukierkowej formie piosenek. Z drugiej strony utwory są w stanie zostać w głowie widza na długo po seansie. To jednak zasługa zrewidowanych wersji klasycznych utworów, które pojawiały się w innych dziełach kultury już wielokrotnie.
Film wchodzi do polskich kin w wersji z dubbingiem. Ten jest niezły, ale niczym szczególnym nie wyróżnia się na tle konkurencji. Warto wspomnieć też, że zdecydowano się na nietypowy zabieg: dialogi wygłaszane są po polsku, zaś partie śpiewane widz usłyszy już po angielsku z polskimi napisami. Zrozumiałe, że nie chciano zagłuszać oryginalnych utworów, dlaczego jednak nie zdecydowano się więc na pełną wersję z napisami? Czy taki zamysł, nacelowany na rodziny z dziećmi, ma szansę wpłynąć na wyniki kasowe filmu, który ma przecież ogromną konkurencję w weekend otwarcia?
[video-browser playlist="637004" suggest=""]
W zaprezentowanej formie "Annie" jest pewnym paradoksem. Chwilami reżyser traktuje swój temat zbyt poważnie, by w innych momentach prezentować zwyczajnie głupawe, mało wyrafinowane żarty, następnie dodając do nich metatematyczny dowcip, który sprawdziłby się w serii "Jump Street", jednak niekoniecznie tutaj. Porównanie do dzieła Phila Lorda i Christophera Millera jest nieprzypadkowe. Nazwiska twórców pojawiają się w "Annie" w najlepszej części obrazu - podczas premiery filmowej, na którą udają się bohaterowie. Ten film w filmie (o wdzięcznym tytule „MoonQuick Lake”) nie dość, że wyśmiewa nadprzyrodzone historie typu "Zmierzch", to jeszcze swoją stylistyką (oraz udziałem Mili Kunis) przywodzi na myśl najnowsze dzieło Wachowskich - "Jupiter: Intronizacja". Biorąc pod uwagę, że "Annie" do kin miała trafić już po "Jupiterze" (premiera tegoż została przesunięta o kilka miesięcy), nawiązanie to byłoby jeszcze bardziej czytelne. Gdy „MoonQuick Lake” dobiega końca, na ekranie pojawiają się nazwiska reżyserów i są nimi właśnie Lord oraz Miller.
Fakt umieszczenia nazwisk dwójki reżyserów, którzy są obecnie najbardziej pożądanymi przez Sony twórcami (gdybyśmy nie wiedzieli tego z obecnie zhakowanych maili wytwórni, sam fakt ich umieszczenia w tym filmie by to potwierdził), zdaje się zresztą być kluczem dla odczytania tego miszmaszu formy. Wydaje się, że tymi autotematycznymi żarcikami twórcy chcieli skorzystać z humoru, który z takim powodzeniem sprawdził się w obu częściach "21 Jump Street". Sęk w tym, że Will Gluck przestał być na tej samej fali wznoszącej co wspomniany duet reżyserski. Reżyser takich dzieł jak "Łatwa dziewczyna", "Ale czad!" i "To tylko seks" zgubił gdzieś swój zamysł komediowy i raczy widzów najbardziej tanimi slapstickowymi chwytami. Ilość wyplutych pokarmów przez nominowanych do prestiżowych nagród aktorów jest zatrważająca. Są to tanie chwyty, które do niczego nie prowadzą. Bohater Jamiego Foxxa nie ma włosów?! Dla najmłodszych może to być zabawne, ale dla samej historii nie ma to żadnego znaczenia.
Głównym powodem niezbyt wysokiego poziomu filmu jest chyba sam przeładowany scenariusz, który zdaje się zresztą być dziełem zupełnie niedzisiejszym, dotykającym problemów innej epoki. Jest bowiem zbyt czarno-biały w swojej wizji przedstawiania świata.
[image-browser playlist="637172" suggest=""]
Na plus należy zaliczyć fakt, iż "Annie" posiada kilka urokliwych momentów, które wpisują się idealnie w rodzinny klimat świąt Bożego Narodzenia, dzięki czemu film może spodobać się całej rodzinie. Niestety przez niespójne wykorzystanie różnorodnych elementów obraz nie układa się w ładną, spójną całość. Zbyt dużo tu skrótów myślowych i fabularnego pójścia na łatwiznę, by dorosły widz mógł przymknąć oko na niektóre pomysły. Aczkolwiek najmłodszym może się podobać - im bowiem łatwiej jest cieszyć się poszczególnymi scenami, niezależnie od ich (nie)spójnego związku z całą historią. Wiele dowcipów jest zresztą też skierowanych specjalnie do nich.
Czytaj również: Data premiery „Star Trek 3″
"Annie" jest więc filmem, który można zobaczyć z rodziną przy świątecznym stole (czy też po posiłku, udając się w Święta do kina), jednak takim, który wypadnie nam z głów tuż po seansie. W przeciwieństwie do „It’s a Hard Knock Life” - chwytliwej, choć przeciętnej piosenki pojawiającej się w filmie dwukrotnie.