Ant-Man i Osa to ślepa uliczka dla MCU – tak zatytułował swój materiał o filmie jeden z najpopularniejszych vlogerów popkulturowych w Polsce, a następnie już w trakcie recenzji, skwitował go kwiecistym słowem na „ch”. Czy przygody Hope i Scotta zasługują na to, aby określać je takimi przymiotnikami? Śmiem wątpić - wydaje się to mocno niesprawiedliwe. W moim mniemaniu film jest bardzo dobry, a fakt, że powstał po Avengers: Infinity War wcale nie musi działać na jego niekorzyść. Spróbujmy przeanalizować najbardziej rozpowszechnione argumenty krytykantów tej pozycji i zastanówmy się, czy naprawdę jest coś na rzeczy, czy może przypadkiem Scotcik stał się chłopcem do bicia dla wszystkich zmęczonych czekaniem na wpadkę MCU. Główną oś fabularną filmu Ant-Man and the Wasp znają już chyba wszyscy zainteresowani tematem. Jest ona prosta jak budowa cepa, a jej streszczenie spoilerowe nie będzie się w zasadzie niczym różnić od omówienia bezspoilerowego. Hank, Hope i Scott ruszają na ratunek Janet van Dyne uwięzionej w świecie kwantowym. Oczywiście finalnie odnoszą wielki sukces, mimo że szyki próbuje im pokrzyżować Ava Starr vel Ghost, potrzebująca Janet do ustabilizowania swojej dolegliwości (przenikanie przez materię). Scott, będąc w areszcie domowym po awanturze z Captain America: Civil War, musi co chwilę wymyślać nowe sposoby zwodzenia służb nadzorujących go. Stara się również naprawić swój związek z Hope, bo od czasu sielanki z finału pierwszej części wiele się między nimi zmieniło. Jak łatwo się domyśleć, bohaterowie w końcu jednają się, a areszt domowy Langa dobiega końca bez większych problemów, mimo że bohater wielokrotnie naruszył jego zasady. Cała reszta to festiwal walk, strzelanin, pościgów, żartów, slapstickowych skeczy i widowiskowych scen demonstrujących efektowne moce bohaterów. Czego innego można było się spodziewać po tej produkcji, prawda? Okazuje się, że nie jest to jednak tak oczywiste. Wielu recenzentów oczekiwało po nowym filmie Peyton Reed tego, co zrobił Avengers: Wojna bez granic, czyli kreatywnego rozwinięcia uniwersum. Takie podejście jest zaskakujące - chociażby wspominany przeze mnie w pierwszym akapicie vloger, jeszcze parę materiałów temu mówił, że oddałby nerkę za kilka filmów, które w ramach MCU stanowiłyby osobny byt – kameralne dzieło, bez rozmachu charakterystycznego dla crossoverów, zmieniających kinowy świat Marvela na zawsze. Taki właśnie jest nowy Ant-Man, jednak nagle okazuje się, że część fanów nie jest w stanie zaakceptować tak oderwanej od mitologii MCU wizji.
fot. Marvel
Z drugiej strony, warto zastanowić się, czy film Ant-Man i Osa rzeczywiście nic nie wnosi do uniwersum. Punkt wyjścia, czyli areszt domowy Langa, jest przecież wynikiem kluczowych wydarzeń z Wojny bohaterów. Motyw akcji w Berlinie przewija się w dialogach wielokrotnie. Nie ma to jakiegoś wielkiego fabularnego znaczenia, ale przypomina nam, że całość toczy się w świecie znanym z przygód Kapitana Ameryki, Thora czy Strażników Galaktyki. Dla jednych jest to nic nie znaczący smaczek, dla innych miła wzmianka. Dla mnie sposób, w jaki twórcy skorzystali z fabuły Wojny bohaterów, jest satysfakcjonujący i stanowi niezbity dowód na to, że Ant-Man i Osa jest filmem nierozerwalnie związanym z MCU. Miłośnicy komiksów znają to przecież bardzo dobrze. Gwiazdka przy dymku dialogowym i odnośnik poniżej, kierujący nas do danego zeszytu z wydarzeniem, do którego było nawiązanie. Tym właśnie jest motyw Wojny bohaterów. Niby nic, a uniwersum zyskuje na spójności. Miłośnicy takiej konwencji z pewnością docenią tego typu podkreślenie integralności. Drugą dyskusyjną kwestią jest wymiar kwantowy. Większość widzów i krytyków jest tutaj zgodna – w filmie Peytona Reeda jest tego zdecydowanie za mało. Można było skorzystać z gigantycznych możliwości, jakie daje surrealistyczna stylistyka tego miejsca. Ant-Man i Osa miał okazję wprowadzić do MCU zarówno trochę absurdalnego szaleństwa, jak i nową estetykę, mającą szansę stać się integralną częścią kinowego uniwersum Marvela. Tak się jednak nie dzieje. Dostajemy w sumie około 10 minut w wymiarze kwantowym, podczas których Hank Pym bez większych problemów znajduje swoją żonę. Negowanie znaczenia podróży Hanka Pyma na etapie, w którym obecnie znajduje się MCU, to duży błąd. Jasne, jak na razie miejsce to zostało jedynie zarysowane, ale nie wiemy, czy wydarzenia z filmu w najbliższej przyszłości nie odegrają kluczowej roli w toczących się wydarzeniach. Przecież już słynna scena po napisach wskazuje drogę, którą podąży opowieść rozpoczęta w filmie Avengers: Wojna bez granic. Klątwa Thanosa dotknęła rodzinę Hanka Pyma, a Scott zostaje sam w wymiarze kwantowym. Kevin Feige za bardzo lubi sceny po napisach, aby odebrać jej fabularne znaczenie. Dodatkowo wiarygodne plotki z planu Avengers 4 nie pozostawiają złudzeń – jest gigantyczna szansa, że Scott Lang i wymiar kwantowy odegrają istotną rolę w konkluzji obecnej fazy MCU. Idąc tym tropem, być może już za rok będziemy mówić o filmie Ant-Man i Osa jako o wstępie do finałowych wydarzeń. Pamiętajmy też, że w roli Janet van Dyne wystąpiła Michelle Pfeiffer. Nie zatrudnia się tak klasowej (i drogiej) aktorki, aby jedynie zamajaczyła na dalszym planie uniwersum. Ta postać ma szansę odegrać jeszcze istotną rolę w MCU, a fakt, że zadebiutowała w omawianym filmie, nada mu tylko dodatkowego znaczenia. Wymiar kwantowy nie ulega jak na razie rozwojowi również z tego względu, że twórcy podjęli decyzję, aby skoncentrować opowieść na czym innym. W naszej rzeczywistości dzieje się tyle, że poświęcenie większej ilości czasu ekranowego światu, w którym tempo akcji rządzi się innymi prawami, mogłoby mocno pokomplikować narrację. Peyton Reed nie jest na tyle wytrawnym reżyserem, aby umiejętnie zbalansować estetykę heist movie, w której akcja gna na złamanie karku, z surrealistyczną wizją rodem z opowieści fantastycznych w konwencji snu (lub narkotycznego tripu). Owszem, jest to kusząca perspektywa, ale zdecydowanie nie dla Peytona Reeda. Twórcy podjęli więc jedyną słuszną decyzję o skupieniu się na pościgach, strzelaninach i humorze. Niestety tutaj również nie ma zgody co do jakości wykonania. O ile wszyscy przyznają, że humor trafia w dziesiątkę, to do segmentów akcji opinie są mieszane. Gdzieś to już widzieliśmy, za bardzo sztampowe, zbyt mało widowiskowe, przydługie, nudne, nieciekawe. Oczywiście opinie w tej dziedzinie to kwestia gustu, ale trudno mi się zgodzić z negowaniem warstwy rozrywkowej tego filmu. Jest to przecież pełnoprawny sequel. Podczas gdy w pierwszej części Scott, Hope i Hank rozwijali się charakterologicznie, tutaj twórcy nie poświęcają nawet minuty na rozbudowę sylwetek tych postaci. Moim zdaniem to wielka zaleta. Film nie traci czasu na kreowanie romantycznej relacji między Scottem a Hope, nie poświęca cennych sekund na refleksyjne momenty, w których Hank rozdrapuje stare rany. Pogłębiona zostaje jedynie relacja Langa z córką, co jest strzałem w dziesiątkę. Sceny z udziałem tej dwójki kradną film, a Cassie zdecydowanie należy do moich ulubionych bohaterów tej produkcji. Zamiast spowolnień mamy więc akcję. Z pewnością nie jest ona tak widowiskowa jak w Avengers: Wojna bez granic czy chociażby jak w ostatnim hicie spod znaku Mission Impossbile. Motywy sensacyjne nie dominują jednak opowieści. Dzięki interesującym mocom Ant-Mana, Wasp i Ghost walki są nieprzewidywalne i atrakcyjne wizualnie. Dłuższy segment pościgu, w którym biorą udział prawie wszyscy bohaterowie i antagoniści, również wypada zadowalająco. Nawiązuje on lekko do Baby Driver Edgar Wright. Nie jest oczywiście tak świetnie zrealizowany, ale i tak ogląda się to z wielkim rogalem na twarzy.
fot. Marvel
Dzieje się tak, bo w Ant-Man i Osa prawie każda scena akcji podszyta jest humorem. Dzięki charyzmie bohaterów i chemii między postaciami jest on pierwszorzędny. Trudno nie roześmiać się, gdy mały Scotcik biega po szkole swojej córki lub gdy gigantyczny Lang robi za wieloryba dla turystów na wycieczkowcu. Świetnie wypada motyw z serum prawdy i mrożąca krew w żyłach przypowieść o Babie Jadze. Kłaniają się tutaj trzecioplanowe postacie. Mimo że bohaterowie, tacy jak Kurt czy Usman, stanowią jedynie tło opowieści, to motywy komiczne z ich udziałem pozostają w pamięci długo po seansie. Nawet (krytykowana przez niektórych) scena, podczas której posadzeni na krzesłach protagoniści muszą wysłuchiwać opowieści o genezie Ghost, rozładowana zostaje niezwykle zabawną wstawką w postaci telefonu do Scotta od jego bliskich. Niestety dla niektórych malkontentów powyższe niezaprzeczalne zalety filmu nie są na tyle znaczące, aby uznać ten obraz za udany. Niezadowoleni z filmu skupiają się na przykład na słabo nakreślonych antagonistach, tak jakby stanowiło to jakieś novum w MCU. Nie każdy może być Thanosem, można by rzec w tym momencie, ale przyglądając się  pod tym kątem bliżej omawianej produkcji, warto zadać pytanie, czy Ant-Man i Osa w ogóle ma złoczyńcę w klasycznym tego słowa znaczeniu? Nie można przecież uznać, że Bill Foster to klasyczny villain. Również postać Ghost jest bardzo relatywna. Oczywiście walczy ona w z bohaterami w kluczowych momentach, ale jej postać pełni raczej rolę podobną bardziej do tej Bucky’ego w Captain America: The Winter Soldier niż np. Malekitha czy Darrena Crossa. Jest ona skrzywdzoną osobą, walczącą o życie. Jej motywacja to być albo nie być. Nie są to wyrachowane cele, a raczej próba przetrwania. Finalnie Ghost zostaje tymczasowo uleczona przez Janet, co sprawia, że w pewien sposób dochodzi do pojednania z bohaterami. Nowość w MCU? Jak najbardziej. Do tej pory w większości przypadków złoczyńcy byli dość jednowymiarowi i zazwyczaj ponosili srogą karę za swoje czyny. Tu jest inaczej. Ava Starr nie dość, że uchodzi żywcem z całej awantury, to jeszcze w ostatnich chwilach nie generuje negatywnych emocji. Jej historia mogłaby zostać doskonale rozwinięta w jednej z marvelowskich produkcji typu Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. czy Daredevil. Pomysł ciekawy, ale w obecnej rzeczywistości można o tym tylko pomarzyć.
fot. Marvel
Ant-Man i Osa to obraz pełen nieścisłości logicznych, uproszczeń fabularnych i dróg na skróty w prowadzeniu opowieści. Mają rację znawcy popkultury prześcigający się w wyliczaniu spłyceń, wprowadzających historię na manowce. Tak, wadliwy prototyp kostiumu Człowieka Mrówki to tanie zagranie. Tak, postać Walton Goggins mogła zostać wykorzystana nieco lepiej. Tak, sposób, w jaki Janet leczy Ghost, woła o pomstę do nieba. Jeśli będziemy się skupiać na tego typu przywarach, to rzeczywiście możemy mieć problem z produkcją taką jak Ant-Man i Osa, ale też kilkoma innymi letnimi blockbusterami. Po emocjonalnym rollercoasterze, jakim był Avengers: Wojna bez granic, decydenci z Marvela dali nam odpocząć przy lekkiej, żartobliwej i bezpretensjonalnej opowieści. Jeśli podejdziemy do Ant-Mana i Osy według tej konwencji, wyjdziemy z kina w bardzo dobrym humorze. Ta ślepa uliczka dla MCU może okazać się więc nie tyle oddechem od wiekopomnych wydarzeń, kreatywnie rozwijających popkulturę, a lekkostrawnym marvelowskim daniem prezentującym przysmaki z rzadko eksploatowanego zakątka uniwersum. Ponownie wróćmy do estetyki komiksowej. Czy miłośnicy crossoverów, w którym grupa X-Men spotyka się z Avengers, a Hulk staje w szranki z wszechpotężnymi Illuminati, mają za złe wydawnictwu, że w jego ramach pojawiają się opowieści o Spider-manie polującym na Wendigo czy o zespole New Warriors zbierającym się, aby skopać tyłek ulicznemu łobuzowi?
Ciekawe jest to, że niezadowoleni recenzenci podkreślają jakość produkcji, określając ją zarazem bezbarwną, nic niewnoszącą do uniwersum i niedorównującą poziomem pierwszej części. Można odnieść wrażenie, że krytycy wpadli w pułapkę zastawioną przez siebie samych. Oceniając niezwykle wysoko poprzednie dzieła Marvela, zawiesili poprzeczkę w taki sposób, że aby ją przeskoczyć, trzeba osiągnąć poziom Avengers: Wojna bez granic czy Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz. Tego typu myślenie może być destruktywne zarówno dla MCU, jak i dla tak udanych produkcji jak omawiany obraz. Dlatego też nie dajmy się zwariować. Ant-Man i Osa to film dobry, miejscami bardzo dobry, w którym chemia między postaciami to prawdziwy hollywoodzki ewenement. Miejmy nadzieję, że Ant-Man będzie serią wprowadzającą na piedestał lekkie marvelowskie „niecrossovery”, gdzie nawiązania do uniwersum pojawiają się jedynie w formie smaczków i wtrąceń, a nie epickich wydarzeń. MCU to tak duże miejsce, że jest w nim przestrzeń zarówno dla Thanosa, jak i malutkich insektów.

Gdzie obejrzeć ten film? Zobacz go w naszym repertuarze kin z opcją natychmiastowego zakupu biletu!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj