Thomas Richardson to mężczyzna, który w wyniku wydarzeń z przeszłości stracił swoją wiarę w Boga. Uznany przez rodzinę za zmarłego zostaje jednak odnaleziony przez współpracownika swego ojca. Po sprowadzeniu do domu dowiaduje się, że jego siostra została porwana przez religijną sektę, mieszkającą w odosobnieniu na pewnej wyspie. Thomas wyrusza, aby ją uwolnić. Na miejscu musi wtopić się w tłum, aby pod przykrywką nowego członka społeczności odnaleźć siostrę. Na wyspie poznaje charyzmatycznego przywódcę sekty, Malcolma. Jednak to nie on stanowi największe zagrożenie. Gareth Evans przyzwyczaił widzów do tego, że w kinie akcji jest jednym z najlepszych twórców, którzy obecnie chodzą po ziemi. Tutaj postanowił uderzyć w bardziej dramatyczne tony. Czasem udaje mu się trafić z odpowiednim prowadzeniem spokojniejszej narracji, jednak nie do końca sprawdza się ona w całej historii. Niestety zgłębianie tematu wiary ustąpiło pola czystej akcji i wątkowi zemsty oraz zadośćuczynienia, co w wykonaniu Evansa nie zadziałało jak powinno. Oczekiwałem właśnie rasowego kina zemsty z szybkim tempem i kwestią zagubienia wiary w tle. Jednak reżyser niezrozumiale dla mnie odwrócił proporcje i widać jak na dłoni, że nie za dobrze czuje się w pewnych momentach opowiadając historię. Natomiast, gdy już twórca wchodzi w te mroczne, podszyte brutalnością i dreszczem tony, to wychodzi mu znakomicie. Wszelkie straszne wizje, budowanie napięcia i dynamiczne sekwencje, to wszystko za co kochamy Evansa. Choreografie walk są również bardzo dobrze wykonane, jednak mamy ich w czasie seansu zupełne minimum. Szkoda, że w tym wypadku reżyser nie postawił na sprawdzone środki, bo znacznie bardziej pasowały by według mnie do tej opowieści. Właśnie te elementy wzmożonego napięcia, o których wyżej wspominałem, są najsilniejszą stroną tej produkcji. Twórcy świetnie operują konwencją horroru i thrillera, dając nam nie raz w trakcie oglądania powody do dreszczyków na plecach. Operują chwytami charakterystycznymi dla gatunków jak jumpscare'y czy nagłymi zwrotami akcji, ale robią to z głową, nie przekraczając tej granicy dobrego smaku. Groza dobrze współgra z budowaniem napięcia i w odpowiednim momencie te dwa czynniki potrafią zaatakować widza z ogromną siłą, za co plus. Świetnie na tym mrocznym tle sprawdza się Dan Stevens w głównej roli. Aktor samą swoją charyzmą potrafi sprawić, że jego ekranowe działania wzbudzają wielkie emocje. Nie potrzebuje wielu słów, a gdy już coś powie, czuć ten powiew chęci zemsty. Po prostu Stevens dobrze czuje się w roli twardego, skrzywdzonego przez życie człowieka, z ogromną potrzebą realizacji celu. Do tego stworzył ciekawy duet z Lucy Boynton. Widać ich ekranową chemię podpartą rosnącym napięciem i emocjami pomiędzy tym dwojgiem bohaterów. Obok tej dwójki jasnym punktem produkcji jest Michael Sheen, jako zgorzkniały prorok Malcolm. Aktor dobrze potrafi oddać wewnętrzne rozterki swojego bohatera. Jednak już reszta obsady nie sprawdza się tak dobrze i stanowi raczej mało barwne tło dla ukazanej na ekranie intrygi. Tacy aktorzy jak Bill Milner, Elen Rhys czy Kristine Froseth nie za bardzo czują konwencję zaproponowaną przez Evansa i ich wszystkie poczynania w opowieści wychodzą bardzo sztucznie. Najsłabszym punktem produkcji jest dla mnie jednak Mark Lewis Jones w roli Quinna, który w pewnym momencie wyrasta na główny czarny charakter filmu. Problem w tym, że wypada on blado jako ten zły. To raczej, mówiąc nomenklaturą gamingową, pośredni boss do pokonania w tej historii, a nie wielki majestat zła. Ta postać miała potencjał, jednak został on rozjechany w trakcie prowadzenia narracji. Jakoś nie bardzo pasuje mi również w tym filmie wyeksponowanie wątku nadprzyrodzonego z boginią wyspy. Wydaje się jakby kompletnie nie potrafił się skomponować z historią i cały czas miałem takie wrażenie po seansie. Ten aspekt był już zdecydowanym przerostem formy nad treścią. Na pochwałę zasługują natomiast zdjęcia Matta Flannery'ego. Nie tylko piękne pejzaże i ponure zaułki lasu oraz wioski. Duże wrażenie robią również ujęcia z perspektywy bohatera, tak jak w przypadku sceny na łożu tortur z Jeremym. Bardzo dobra robota. Apostle to produkcja niezła, którą można spokojnie obejrzeć bez zgrzytania zębami. Gdyby Gareth Evans poprawił jednak sposób prowadzenia historii i położył nacisk na pewne elementy, w których czuje się świetnie, mógłby to być bardzo dobry thriller. Tak jest 6/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj