Aquaman to film, który oglądało mi się inaczej, niż oczekiwałem. Przy Marvelu, nawet jak studio wprowadza poszczególne produkcje w różne gatunki, nie można zapomnieć, że to opowieść komiksowa o superbohaterze. Przy najnowszym widowisku z uniwersum DC złapałem się na tym, że kwestia superbohaterskości i większego fikcyjnego świata to ostatnia rzecz, o jakiej myślałem. Wszystko przez to, że reżyser James Wan snuje tę opowieść w konwencji zwariowanej baśni. Prostej, banalnej, z jakimś tam przesłaniem ekologicznym, ale takiej, która nie krzyczy widzom, że to superbohater i kolega Supermana. Równie dobrze wszystko mogłoby zaczynać się od napisu: dawno, dawno temu, w głębi oceanu urodziła się królowa, która miała syna z nieprawego łoża. Syna, który musi zostać królem. I ja to kupuję, bo każdy aspekt tej fabuły trzyma się kurczowo baśniowego stylu, nastawiając największe działa na stronę rozrywkową i wizualną, bo jak to w baśniach bywa, od samego początku wiemy, jak to się skończy. Całość jest oczywistością, ale tutaj droga do celu jest tym, co zasługuje na uwagę.
Powiedzmy sobie szczerze - to jeden z gorszych scenariuszy w uniwersum DC. Trudno powiedzieć, czy to wina całego chaosu w studiu Warner Bros., który wybuchł po ataku na filmy Batman v Superman: Dawn of Justice i Suicide Squad, czy po prostu wybrano kiepskich scenarzystów. Dialogi często są drewniane, rażą sztucznością i oczywistościami. Motywacje czasem są siermiężnie przedstawiane, mało przekonujące, a niektóre detale w poszczególnych scenach wydają się czasem niedopracowane. To tyczy się też humoru, który nie działa. Czasem miałem wrażenie, że twórcy dość nieumiejętnie chcą go wprowadzać w stylu Marvela, ale im to wychodzi co najwyżej przeciętnie. Mało mnie rzeczy rozśmieszało. Najgorszy w tym aspekcie jest romans Mery z Arthurem. Chciano do niego doprowadzić poprzez przygodową otoczkę przypominającą mi Romancing the Stone z 1984 roku i pomysł na to zdecydowanie jest dobry. Problem polega na tym, że nie udaje się wpisanie go w historię. Tempo rozwoju tego uczucia jest zbyt szybkie, brak chemii pomiędzy aktorami odczuwalny, a finałowy pocałunek w środku bitwy... Na pewno wpisuje się on w kampowy i absurdalny świat Aquamana, ale staje się trochę mało satysfakcjonującą konkluzją. Wyczuwam jednak, że ten moment był świadomie wprowadzony w kiczowatym stylu przez Wana, bo zauważcie, że on prezentuje pocałunek w tonie totalnego absurdu, jakby wizualnie chciał budować kadr w komiksie.
Totalnym nieporozumieniem jest Czarna Manta. Wprowadzenie tego złoczyńcy do opowieści przez cały czas sprawia wrażenie wymuszonego i kompletnie niepotrzebnego. Jego geneza w postaci ślepej zemsty za śmierć ojca, bo Aquaman nie chciał mu pomóc podnieść torpedy, to motywacje pokazane nieprzekonująco. Wszystko wydaje się w pewnym sensie naciągane pod tezę, że chciano przedstawić łotra, który odegra jakąś rolę w sequelu. Problem mam z tym, że to postać totalnie nieciekawa. Wręcz nudna. Cały film też wprowadza w zakłopotanie w kwestii tego czarnego charakteru: najpierw poznajemy go jako pirata, by potem dowiedzieć się, że najwyraźniej jest geniuszem w stylu Tony'ego Starka, który bez żadnych problemów rozpracowuje technologię Atlantydów. Scena przebudowania hełmu przez to też wywołuje u mnie wielkie: Że co? Bo nie została w żadnym aspekcie usprawiedliwiona. Powiedziałbym, że wycięcie Czarnej Manty dałoby dużo dobrego tej historii.
Patrząc na moje słowa o scenariuszu, można by pomyśleć, że to tylko punkt wyjścia do opowiedzenia o tym, jaki ten film jest zły. Bynajmniej. Tępotę scenariusza należy podkreślić, bo mimo wszystko współcześnie oczekujemy po hollywoodzkiej rozrywce czegoś więcej, ale... no właśnie, jest to jedno duże "ale". Pod wieloma względami absurdy, głupoty i ogólna niska jakość scenariusza nie odstaje jakoś szczególnie od, powiedzmy, typowej hollywoodzkiej superprodukcji. Celem jest tutaj satysfakcjonująca rozrywka dla widza, który przede wszystkim ma zapomnieć o otaczającej go rzeczywistości. Aquaman to robi, bo pomimo swoich wyraźnych wad, pozwala się wciągnąć w świat, który zaskakuje fantazją na skalę, jakiej dawno w kinie nie było. To taki film, który ma magiczną moc nielicznych blockbusterów - pozwala nie tyle obudzić w sobie wewnętrzne dziecko, co dać mu przygodę wywołującą podekscytowanie. Tak jak robią to właśnie baśnie. To taki moment, gdzie typowe warsztatowe podstawy filmowego rzemiosła przestają po prostu mieć znaczenie. Liczy się serce do opowiadanej historii i tego reżyserowi odmówić nie można. Wówczas ważne jest chłonięcie obrazu sercem, nie myślenie nad każdym poszczególnym błędem.
Z całym szacunkiem dla marvelowskiej Czarnej Pantery, ale DC po prostu lepiej przedstawiło tajemniczą, zaawansowaną technologicznie społeczność ukrywającą się przed światem. Industrial Light and Magic, James Wan oraz cała ekipa puścili wodzę fantazji w taki sposób, w jaki byśmy nie oczekiwali po komiksowym kinie, które mimo wszystko w jakimś stopniu opiera się na materiale źródłowym. Czuć w tym dużą dawkę szaleństwa, absurdu i piękna. Te koniki morskie i rekiny jako bojowe wierzchowce, te katapulty z gigantycznych krabów, powozy z żółwi, mroczni Otchłańcy, scenografia budowli Atlantydy i... prawda jest taka, że można wymieniać wiele dobrego, co po prostu zachwyca dopracowaniem, klimatem i pięknem. To jest właśnie słowo klucz dla podwodnych scen, których wizualny splendor może się podobać. Szczególnie, że jest tutaj wiele bogactwa, które jednocześnie rozbudowuje bardziej uniwersum DC. Kto by pomyślał, że pod wodą żyje tyle różnorodnych ras? W takich momentach ta baśń mocno wchodzi na rejony fantasy. A do tego mamy wiele scen, które potrafią wywołać ciary i wyglądają, jakby reżyser bardzo chciał tworzyć ujęcia z komiksu lądujące na tapety pulpitów przyszłych fanów. Choćby ten moment, gdy Aquaman wychodzi po raz pierwszy w złotym stroju albo Mera włączająca moc w winiarni. A tego typu momentów wywołujących radochę jest pełno.
Efekty specjalne to zawsze jest problem wielkich superprodukcji - szczególnie ze świata DC. Praktycznie każda odsłona, nawet Wonder Woman miała jakieś problemy w tym aspekcie. W jej przypadku to finałowy akt, który raził niedopracowaniem. Liga Sprawiedliwości wiedzie tutaj prym, gdzie w większości wyglądało to źle, sztucznie , jakby było niedopracowane. Nie chcę oczywiście gloryfikować, bo kwestię braku perfekcji można dostrzec w wielu blockbusterach. Nawet w MCU się zdarzają takie sceny. W przypadku Aquamana mogę powiedzieć, że wygląda on najlepiej na tle solowych produkcji z DC. Po prostu widać, że mieli na to więcej czasu, nie było tutaj mieszania i zmiany koncepcji, a jedna, spójna wizja. Pod wieloma względami ta sfera sprawia, że obserwujemy widowisko magiczne i epickie. Rozmach efektów w wielu momentach zachwyca (końcowa bitwa). Prawda jest taka, że właśnie dla tak efektownych filmów chodzi się do kina, by dać się oszołomić wizualnemu przepychowi, akcji i efektownym scenom. Nie jest jednak perfekcyjnie, bo są momenty, gdzie troszkę razi niezgranie postaci z tłem (idealnie jest wtedy, kiedy budowana jest iluzja i znika świadomość, że aktorzy grają na zielonym ekranie), ale w porównaniu do poprzednich są to sporadyczne przypadki. Najbardziej niedopracowanie raziło mnie w retrospekcjach, gdzie wyraźnie nie wyszło odmładzanie. Postać ojca Aquamana granego przez Temuera Morrison wygląda najczęściej sztucznie. Tak, jakbyśmy oglądali niedokończoną animację. Pojawiają się różne momenty w całym filmie, do których można się doczepić - że tam włosy dziwnie pływają w wodzie, a tu twarz jakaś nie taka... i tak dalej, ale to są już drobiazgi, które są dostrzegalne, nie wpływają na całokształt oceny. A ta w moim odczuciu jest pozytywna. Dostajemy rzecz naprawdę piękną, którą pod względem wizualnym ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Im większy ekran, tym lepiej.
To, co szczególnie mnie zachwyciło w Aquamanie, to sceny walk. James Wan zatrudnił do tego ekipę kaskaderów z grupy 87Eleven. Nie znacie ich? Ich prace mogliście podziwiać w serii John Wick, Atomic Blonde, a ostatnio w Deadpoolu 2. W tym ostatnim nie wyszło to tak spektakularnie w ich stylu, jakbym chciał, ale w Aquamanie wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności i doskonale zgrali się z podejściem reżysera. Mamy więc dużo scen kręconych na długich ujęciach, które budują efektowność wymiany ciosów. Kamera cały czas trzyma odpowiedni dystans, więc doskonale widzimy, kto i co dokładnie robi. To tyczy się też pojedynków na trójzęby, w których w zmyślny sposób użyto maoryskiej sztuki walki zwanej mau rākau (pomagał w tym ekspert z Nowej Zelandii, Shannon Borel). Oparta jest ona na wykorzystaniu tradycyjnej broni Maorysów, więc trzeba było ją ciut dostosować do troszkę większych trójzębów. Efekt jest kapitalny! Widzimy to w pojedynku Arthura z Ormem, który pod tym względem jest chyba jedną z moich ulubionych scen. Nietypowość zadawanych ciosów nadaje starciu klimatu, który idealnie pasuje do Aquamana.
A przecież rękę kaskaderów widać też w pościgu po dachach w scenach w Sycylii! To jest wręcz ich popis, ponieważ Mera (w tej roli dublerka Joanna Bennett) uciekająca po dachach przed komandosami z Atlantydy to nie jest popis speców od efektów komputerowych. Widać kaskaderów w akcji (są też wideo z planu pokazujące jak biegają po dachach), a dzięki kapitalnej pracy kamery scena jest długa, efektowna, bez psujących rytm cięć i świetnie przechodzi pomiędzy Merą i Aquamanem, tworząc iluzję bardzo długiej sekwencji. Takie sceny akcji są wymagające, bo trzeba nakręcić coś, co nie będzie cięte co 2-3 sekundy. Wan wie, jak budować zainteresowanie widzów, nie idąc w proste i sztampowe rozwiązania. Nawet kwestia komandosa biegającego przez ściany, która oczywiście jest wzmacniana przez CGI, odpowiednio się komponuje z zaprezentowanym stylem. Kaskaderzy pokazali klasę, tworząc coś wymyślnego i zapadającego w pamięć.
Tak naprawdę mam jedno rozczarowanie w kwestii scen akcji - końcowa bitwa. Tu się aż prosiło o to, by była dłuższa, bardziej przemyślana i z jeszcze większym rozmachem. Ba, nawet można było się mocniej pobawić w inspiracje The Lord of the Rings: The Return of the King. A tak, zanim ona na dobre się rozpocznie, kino wojenne zmienia się w monster movie, gdy pojawia się Karathen (ciekawostka - głosem potwora jest Julie Andrews!). Nie powiem - całokształt finałowej konfrontacji jest przepełniony epickim rozmachem, fantazją (cała armia słonowodnych na czele z przywódcą, którego gra John Rhys-Davies) i pozwala cieszyć się dobrze nakręconą akcją. Pozostaje we mnie niedosyt, że James Wan mógł tutaj pobawić się i dać nam scenę batalistyczną godną najlepszych. Prawdę mówiąc - miałem nadzieję, że cała walka przeniesie się na powierzchnię jak w animacji Justice League: Throne of Atlantis opartej na komiksie z tą samą fabułą. Powiedzmy sobie szczerze - tu aż się prosiło o wsparcie ze strony kolegów z Ligi Sprawiedliwości. O jakiś epizod, który epickiej bitwie nadałby znaczenia dla uniwersum i wyrazu. Jestem świadomy jednak, że to działałoby jak miecz obosieczny. Z jednej strony takie wejście Supermana czy Wonder Woman mogłoby się podobać i mieć sens, ale z drugiej strony odciągnęłoby to uwagę od Aquamana i jego historii. Powiedziałoby widzom, że jest to postać niegodna ich szacunku, skoro Superman musi go ratować. Być może usamodzielnienie tej opowieści i postawienie jej na własnych fundamentach koniec końców sprawdza się lepiej. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia zmarnowanej szansy na scenę batalistyczną z prawdziwego zdarzenia.
James Wan wywodzi się z hitowych horrorów. Choćby pierwsza Piła i Obecność. Wiemy, że jest to jeden z najlepszych reżyserów tego gatunku, więc nic dziwnego, że w jednym momencie trochę pobawił się budowaniem grozy. Cała wyprawa do Otchłańców to kompletna zmiana klimatu - jest mroczno (ale nie tak jak w innych produkcjach DC), czuć napięcie, a pojawiające się potwory w przystępny sposób budują klimat jak z horroru. Oczywiście Wan jest świadomy, że to nadal film superbohaterski, który będą oglądać dzieci, więc nie popada w przesadę, ale widać, że wyciągnął z tego naprawdę dużo. Począwszy od starcia na statku, poprzez pościg w wodzie, gdzie chmara potworów ściga Aquamana i Merę. Zauważcie też, że jest to jedyny moment w filmie, w którym widać przelewaną krew. Duży atut, że Wan wprowadził taką odmianę, która wbrew pozorom dobrze współgrała z kolorowym i baśniowym sznytem Aquamana.
Tak sobie myślę, że Jason Momoa urodził się do bycia Aquamanem. Czuć w każdym momencie jego serce do roli i całego przedsięwzięcia. Można nawet odnieść wrażenie, że kapitalnie się przy tym bawi. Mamy świadomość, że komiksowy Aquaman jest zupełnie inny, a ten jest po prostu dopasowany do charakteru Momoy. Nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że gdy Arthur mówi jakieś: "This is awesome!" albo "This is badass!", to mogła być prawdziwa reakcja aktora, którą postawiono wpleść. Po prostu Momoa jest Aquamanem i ten film potwierdza, że świetnie się nadaje do tego typu ról. Tak po ludzku nie da się go nie lubić. Sercem dla mnie jest też Atlana grana przez Nicole Kidman. Jest to mała rola, ale widać, że aktorka nadal trzyma wysoką formę, jaką prezentuje w kinie artystycznym. Emocje budowane w tej postaci naprawdę na mnie działają. Podium zamyka dla mnie Mera, która okazuje się lepszą postacią, niż oczekiwałem. Amber Heard sprawdza się przyzwoicie w scenach akcji i aż szkoda, że nie ma tej chemii z Momoą, bo całokształt ich przygód działałby po prostu lepiej. Niby fajnie zobaczyć Dolph Lundgren, Willem Dafoe i Patrick Wilson, ale koniec końców wzbudzają raczej obojętność.
Rupert Gregson-Williams stworzył pięknie działającą muzykę. Taką, która swoim stylem wpasowuje się w wyjątkowy klimat całego filmu i zarazem świetnie się słucha na albumie (pisząc te słowa mogę rzec, że leci w tle). W Wonder Woman pokazał, że świetnie czuje komiksowe superprodukcje, a tutaj idzie krok dalej. Bawi się różnymi stylami, wprowadza elektronikę, kiedy trzeba, podkręca epicki rozmach, a przede wszystkim działa dobrze na emocje. Nieporozumieniem natomiast jest użycie piosenki Pitbulla... brzmi fatalnie. I nie ma dla mnie znaczenia, że była to świadoma decyzja reżysera.
Aquaman to nie jest doskonały film. Ma swoje problemy, zapożyczenia, niedopracowania i... w sumie, nie jest to ważne. Prawda jest taka, że James Wan wyciągnął z tego przegłupiego scenariusza więcej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Dla mnie wyrósł on na jednego z najciekawszych reżyserów tworzących kino rozrywkowe, który ma własny styl, umie się bawić konwencjami i pokazuje, że ma rękę do rozmachu, jakiego w kinie oczekujemy. Mogę narzekać na różne rzeczy w Aquamanie, mogę mówić, że jest w tym wiele różnych filmów (przygodowy, wojenny, monster movie...), ale... przede wszystkim to jest baśń. Działająca na emocje, budująca jakąś dozę ekscytacji i sprawiająca, że rzeczywistości znika na te ponad dwie godziny. Tak jak za pstryknięciem palca można stać się na chwilę dzieckiem i śledzić przygody dzielnego księcia, który ma być królem. Może i głupie, ale taka rozrywka smakuje naprawdę dobrze!