Ares to ośmioodcinkowy serial Netflixa produkcji holenderskiej. Format przepełniony jest elementami żywcem wyjętymi z kina grozy. Całość oglądałoby się całkiem nieźle, gdyby tylko podczas seansu po głowie nie kotłowało się pytanie: o co tu właściwie chodzi?
Ares trwa około czterech godzin. Serial składa się z ośmiu półgodzinnych odcinków, więc obejrzenie całości w jeden wieczór nie jest wielkim wyzwaniem. Rozpoczynając seans Aresa, trzeba jednak uzbroić się w samozaparcie, skupienie i przede wszystkim być wyspanym, ponieważ mamy tu do czynienia z serialem, który absolutnie nie jest binge-watchingowy. Co więcej, produkcja przepełniona jest dłużyznami i segmentami, w których zupełnie nic się nie dzieje. W pierwszych odcinkach zostaje zarysowana tajemnica, więc licząc na jej poznanie, brniemy dalej. Pytanie tylko, czy rozwiązanie zagadki wynagrodzi nam trud wędrówki przez meandry Aresa.
Z czym właściwie mamy tutaj do czynienia? W przypadku Aresa nie ma niestety prostej odpowiedzi. Twórcy stawiają sobie za punkt honoru uczynienie z tajemnicy motywu przewodniego całości. Nie kwapią się do podawania nam odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie – postacie rozmawiają ze sobą w taki sposób, że trudno wywnioskować, do czego to wszystko zmierza. Niestety, serial szybko gubi się w tej zawoalowanej formie, przez co całość przestaje być czytelna.
Bohaterką serialu Netflixa jest nastoletnia Rosa, która zostaje członkinią niepokojącego bractwa. Ares, bo tak ono się nazywa, to tajemnicza organizacja, która skupia zarówno młodych, jak i starszych ludzi pochodzących zazwyczaj z wyższych sfer. Stowarzyszenie przypomina coś w rodzaju uniwersyteckiego bractwa, ale szybko przekonujemy się, że jest ono czymś zupełnie innym. Rosa zostawia swoją rodzinę (w tym cierpiącą na problemy psychiczne matkę) i pnie się w górę w hierarchii Aresa. Z czasem dowiaduje się, że ugrupowanie skrywa mroczną tajemnicę, powiązaną w jakiś sposób z historią Holandii. Jak łatwo się domyślić, część członków bractwa sympatyzuje z bohaterką, inni stają się jej zagorzałymi antagonistami. Finalnie Rosa dociera na sam szczyt, gdzie odkrywa, czym właściwie jest Ares. Niestety po obejrzeniu całości daleko do poczucia jakiejkolwiek satysfakcji. Wręcz przeciwnie, można mówić tutaj o wielkim zawodzie.
Pierwsze odcinki Aresa to prawdziwa droga przez mękę. Historia nie zostaje zarysowana w interesujący sposób, przez co łatwo porzucić oglądanie już po pierwszym epizodzie. Fabuła jawi się nam jako kolejna teen drama z dreszczykiem toczącym się w środowisku zepsutych przedstawicieli elity. Później jest nieco lepiej, ponieważ do głosu dochodzi horror. Pojawia się jednak kolejny problem. Bohaterowie serialu są tak antypatyczni i nadęci, że ciężko tutaj z kimkolwiek sympatyzować. Co gorsze, motywacje głównej bohaterki trudno zrozumieć. Brak jakiejkolwiek konsekwencji w podejmowanych przez nią decyzji. Najpierw jest wyrachowaną i brutalną fighterką, później przestraszoną zamkniętą w sobie outsiderką. Raz chce być członkinią Aresa, zaraz później walczy z ugrupowaniem. Dialogi między młodymi bohaterami nie pomagają w odpowiedniej kreacji postaci. Są mało finezyjne i na kilometr pachną bufonadą. Scenarzyści chcieli najwyraźniej stworzyć coś artystycznego i wysublimowanego. Wyszło im co najmniej pretensjonalnie. O żadnym poczuciu humoru tu w ogóle nie ma mowy – wszyscy są tak diabelnie poważni, że aż trudno uwierzyć, że to, co widzimy na ekranie to tak całkowicie na serio. Powyższe sprawia, że serial staje się jeszcze bardziej przerysowany.
Mniej więcej w połowie, w serialu pojawia się dość ciekawy klimat i całość nabiera nieco charakteru. Momentami jest naprawdę strasznie, a pewne rozwiązania wywołują ciarki na plecach. Niestety, wypracowany potencjał bardzo szybko zostaje rozmieniony na drobne. Tam, gdzie powinno zapanować napięcie, pojawiają się dłużyzny. Sceny, w których nic się nie dzieje, ciągną się przez cenne sekundy ekranowe i bardzo często do niczego istotnego nie prowadzą. Większość akcji toczy się w budynku będącym siedzibą sekty. Obserwujemy więc, jak bohaterowie tułają się po długich korytarzach, przechodzą z pokoju do pokoju czy pokonują kolejne schody. Trwa to całą wieczność i oglądając poszczególne odcinki, można odnieść wrażenie, że to bezsensowne łażenie jest tutaj najważniejsze.
Najgorsze jednak w Aresie jest to, że w ogólnym rozrachunku fabuła przestaje mieć jakikolwiek sens. Gdy dochodzimy do ostatnich epizodów i czekamy na rozwiązanie zagadki, związki przyczynowo-skutkowe zaczynają się rozluźniać, a logika gubi się na manowcach absurdu. Zasady rządzące światem serialu przestają obowiązywać i wkrótce okazuje się, że w tej opowieści może wydarzyć się dosłownie wszystko. Bohaterowie zaczynają zachowywać się irracjonalnie, a spójność poszczególnych wątków woła o pomstę do nieba. Ciężko zaangażować się emocjonalnie w historię, którą przestajemy rozumieć.
Twórcy Aresa mieli pomysł, potrafili również zbudować klimat. Problem pojawił się, gdy produkcja stanęła w rozkroku pomiędzy horrorem o nastolatkach a artystyczną formą przepełnioną zawoalowanym symbolizmem (a dzieje się tak już w pierwszym odcinku). Chcąc złapać dwie sroki za ogon, serial traci równowagę i zalicza spektakularny upadek. Ares składa się z pojedynczych klimatycznych momentów, przerywanych monotonnymi dłużyznami. Dużo złego formatowi zrobili również scenarzyści, którzy zafundowali postaciom dialogi pozbawione polotu. Aresa można obejrzeć po to, żeby zobaczyć, jak prezentuje się groza po holendersku. Czy obrana konwencja ma w sobie coś odmiennego od tej, którą proponują nam Amerykanie? To właściwa motywacja do zobaczenia tego serialu. Innej raczej nie ma.