Czwarty sezon Arrow powoli dobiega końca, tradycyjnie więc jakość ogólna odcinków jest po prostu wyższa. To oczywiście nie oznacza, że z serialu bardzo słabego Arrow stał się wybitną produkcją. Nie, ale ten lekki progres mimo wszystko cieszy.
Nie ma co ukrywać, że wiele osób ogląda
Arrow albo z przyzwyczajenia, albo dla poprawy humoru, bo niewiele seriali serwuje widzowi tyle absurdów na minutę co właśnie ta produkcja. No, może
Legends of Tomorrow stara się ciągle równać do „najlepszych”. A przecież przygody Olivera i spółki jeszcze dwa sezony temu były naprawdę przyjemną rozrywką. Niestety wszystkie siły (i umysły scenarzystów) przerzucono na
The Flash i mamy teraz to, co mamy.
A mamy ciąg dalszy ciągnącej się i nudnej jak flaki z olejem walki z Damienem Darhkiem, choć początek sezonu obiecywał, że pod tym względem może być ciut lepiej niż w sezonie trzecim, gdy trzeba było mierzyć się z Ra's Al Ghulem. Niestety widzowie szybko zostali sprowadzeni na ziemię, otrzymując marne popłuczyny i twisty rodem z telenowel. Wyjątkowo odcinek zatytułowany
Genesis pod tym względem prezentuje się o wiele lepiej, choć rewelacji nadal nie ma. W końcu czwarty sezon dobiega końca, więc producenci skupiają się już tylko na jednym – Damienie Darhku i szukaniu sposobów na jego powstrzymanie. I tak też otrzymujemy jeden ze słabszych (by nie powiedzieć - głupich) wątków w odcinku, kiedy to Felicity wraz z Oliverem jadą do Las Vegas, by spotkać się z Fortuną. I nie, nie uprawiają tam bynajmniej hazardu. Pani Fortuna ma nauczyć Queena, jak się obronić przed czarną magią Darhka. Ze szkolenia właściwie nic nie wynika, więc wątek Vegas jest czasem straconym.
No url
Całość natomiast skupia się na rodzinie Diggle’a, a przede wszystkim jego żonie, Lyli, która ze względu na zagrożenie ze strony brata Johna ukrywa się… w pędzącej ciężarówce zamienionej na tymczasowy dom. Szefowa Argus posiada ostatnią część układanki, dzięki której Damien Darhk będzie mógł wprowadzić w życie projekt Genesis. Stąd też został ułożony misterny plan, by odnaleźć Lylę i odebrać jej implant do sterowania bronią atomową na całym świecie. Finalnie cała akcja ma tragiczne konsekwencje dla jednego z bohaterów serialu. Jakby nie patrzeć, był to mimo wszystko nieźle zrealizowany wątek, przynajmniej jak na standardy
Arrow.
Cieniem na tym położył się wątek Thei, która nie wiedzieć czemu postanowiła wziąć urlop i wyjechać ze swoim chłopakiem do miasteczka na prowincji. My jako widzowie nie wiemy, dokąd wyjechali. Co gorsza, nie wie tego nawet sama bohaterka. Mało tego – przez dłuższy czas nie zastanawia jej to, że wiecznie trwa dzień, miasto jest opustoszałe, a ptaszki i pieski wydają swoje dźwięki zawsze o tych samych porach. Całość oczywiście miała się składać na misternie ułożony plan porwania siostry Olivera (a przynajmniej tak to pewnie wyglądało w głowach scenarzystów), co miało być jednym z najważniejszych twistów w tym odcinku. Nie było.
Cały odcinek mimo tradycyjnych już absurdów ogląda się o wiele lepiej niż kilka (a nawet kilkanaście) poprzednich. Postawienie głównie na akcję i odsunięcie na bok często bezsensownych dialogów było in plus. Nawet sceny akcji nie bolały tak bardzo jak w poprzednich odsłonach. Słowem, było po prostu lepiej niż zawsze, ale nie było bynajmniej dobrze.
Arrow to nadal bardzo słaby serial, który od dwóch sezonów rozmienia się z drobniaków na jeszcze większe drobniaki. Nie ratuje go właściwie już nic, bo nawet największe twisty są sprzedawane jak podróbki perfum na ulicy. Nikt tego już nie kupuje. Obawiam się, że nawet jeśli scenarzyści na sam koniec sezonu szykują nam ostrą jazdę bez trzymanki, to ta przejażdżka odbędzie się na trójkołowym rowerku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h