Odcinek o wiele mówiącym tytule Fighting Fire with Fire nie ma tak naprawdę nic wspólnego ze szlachetną grą w szachy. Jest wręcz profanacją, bo też to, jak po raz kolejny potraktowano historię związaną z Prometheusem, woła o pomstę do nieba. Powód jest prosty (niestety, zacznę od tego najważniejszego wydarzenia) – przez ostatnie kilka odcinków nie uświadczyliśmy głównego przeciwnika Green Arrow ani przez sekundę. Jego obecność była tylko zaznaczana w trakcie niektórych dialogów na zasadzie – gadamy sobie o czymś ważnym więc wtrąćmy jedno zdanie o Prometheusie, tak żeby było. I tak też było do połowy odcinka. Praktycznie Prometheusa nie było, aż tu nagle dochodzi do starcia pomiędzy nim a Vigilantem, który z racji sądu nad burmistrzem Star City chce się pozbyć raz na zawsze Olivera. Starcie było krótkie i dość efektowne. Aż tu nagle (dokładnie tak to wszystko należy traktować) dowiadujemy się, kim jest Prometheus. Trzeba przyznać jedno – udało się zaskoczyć widza, bo wszyscy spodziewaliśmy się, że nasz ulubiony prawnik, Adria Chase, jest właśnie Vigilantem. Niestety sposób zdradzenia tożsamości Prometheusa urągał wszystkiemu, co do ej pory widzieliśmy. W tym wszystkim brakowało napięcia, które tak świetnie było stopniowane w pierwszej połowie sezonu. Tu się aż prosiło, aby w o wiele ciekawszych okolicznościach zdradzić jego tożsamość, a tu mieliśmy coś na zasadzie „ok panowie, w tej scenie będzie to, w tamtej to, a tu pokażemy, kim jest Prometheus”. Guggennheim i spółka poszli po jak najmniejszej linii oporu, udowadniając tym samym, że druga połowa piątego sezonu była robiona na kolanie. Szkoda, po prostu szkoda było naprawdę dobrze. Ujawnienie tożsamości Prometheusa zwróciło też uwagę na pewne dziury fabularne z poprzedniego odcinka, które są związane ze śmiercią detektywa Malone'a (przyznaję, sam na to nie zwróciłem uwagi). Mianowicie o tym, że został on zabity przez Green Arrow, wiedziała tylko garstka ludzi i zastanawiające jest to, że absolutnie nikogo nie naszła refleksja, kto puścił parę i próbuje zniszczyć burmistrzowskie alter ego Zielonej Strzały. Pominięcie tego ostatecznie nie może dziwić – po odstrzeleniu wszystkich znających tożsamość Olivera na placu boju pozostałby tylko Adrian Chase. Twórcy najwyraźniej postanowili pominąć tę kwestię, by nie robić z siebie jeszcze większych idiotów.
Źródło: Diyah Pera/The CW
+9 więcej
Słowem trzeba wspomnieć jeszcze o samym Adrianie. Do tej pory był to jeden z ciekawszych, nowych bohaterów serialu, niestety do momentu, aż nie okazało się, kim tak naprawdę jest. Odkrycie jego drugiej tożsamości było jak odarcie go z ubrań – zobaczyliśmy wszystko, co trzeba i w sumie nic ciekawego tam nie było. Diametralnie jego postać została spłaszczona, jakby wcześniej nie było drugiego ja a tylko sam Prometheus. Nawet późniejsze sceny, gdy już wiedzieliśmy kim jest, o tym świadczyły. Od razu zbliżenie na „złego” Adriana poparte muzyką mającą wzbudzać pewne napięcie. Zamiast tego wzbudzało już tylko politowanie. Problemem jest również to, że jak byk rzuca się w oczy próba nawiązania do uważanego przez wielu fanów najciekawszego wroga Olivera – Slade'a Wilsona. Niestety, przeszarżowano w tej kwestii, a próba kopiowania nie wyszła zbyt dobrze. Zwyczajnie postać Adriana Chase'a miała wcześniej swoją pewną charyzmę, którą spłaszczono teraz do granic możliwości. Z pobocznych wątków nie obroniła się tym razem Bratva, a konkretnie moment, w którym Oliver udowadnia, że szef tej organizacji jest zdrajcą. Sposób był niezbyt wiarygodny, a jego przedstawienie jeszcze gorsze. Szkoda, bo retrospekcje z reguły trzymały naprawdę wysoki poziom, ale chyba już się przyzwyczailiśmy do tego, że wszystko, co dobre, musi zostać w Arrow popsute. Niepotrzebnie też zrobiono powrót do wątku małżeństwa Curtisa z Paulem. Ta historia zwyczajnie nie wciąga, a robienie z Curtisa na siłę bohatera o złamanym sercu nie sprawia, że widzowie go bardziej kochają. Powiem więcej – z każdym odcinkiem, nietrafionym żartem (czy one kogoś w ogóle bawią?) i uwagą odnośnie czegokolwiek wzrasta coraz większa chęć na to, aby ktoś go uśmiercił. Jedyne, w czym się sprawdza to nerdowskie sprawy i szkoda, że przy tym jego postać nie pozostała. Im więcej Curtisa, tym po prostu gorzej dla serialu. Zastanawia natomiast, co twórcy serialu robią z Digglem. Najpierw przez dwa odcinki robią z niego kompletnego, pałającego zemstą szaleńca, by w kolejnym odcinku stał się „wujkiem dobrą radą”. Trudno dociec o co w tym wszystkim chodzi, ale te emocjonalne skoki nie wyglądają najlepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj