Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Arrow od wielu sezonów pokazuje ogromny potencjał na luźną adaptację komiksów, który wciąż pozostaje niewykorzystany. Owszem, początkowe sezony nie zwiastowały tego, że z czasem z tej serii zrobi się teen drama, fabuła będzie pisana przez dzieci w przedszkolu, a akcja zacznie przypominać Power Rangers (nie obrażając Power Rangers). Ale tak się koniec końców stało. W poprzednich dwóch sezonach mieliśmy co prawda parę fajnych odcinków (i jak na The CW przystało - ciekawszych villainów niż głównych bohaterów), ale przeplatane były takimi, po których człowiek miał ochotę sobie wydłubać oczy. To jednak miało się zmienić od siódmego sezonu za sprawą nowej showrunnerki - Beth Schwartz. Mówiąc szczerze, chyba jednak nikt nie wierzył, że będzie w stanie wycisnąć coś nowego z tego serialu i… nastąpiła premiera. Nie zagłębiając się zbyt mocno w całą fabułę, można uznać, że była to bardzo obiecująca premiera, pokazująca, że Arrow być może odejdzie od plastikowej fabuły (i strojów!!!) i pójdzie w stronę mitycznego w filmowym świecie DC „mroku”. Słynna już scena z więzienia prezentowana w materiałach promocyjnych, kiedy Oliver Queen tłukł się nagi jak go pan Bóg stworzył ze współwięźniami, nie była jedyną dobrą sceną (z fajną choreografią i ujęciami) akcji w tym odcinku. Nową jakość pod tym względem można było nawet zobaczyć w chwili, kiedy Wild Dog zaczyna lać się z handlarzami broni, czy w niektórych scenach z nowym Green Arrow. Jasne, czasem widzimy tradycyjne, wybuchające fajerwerki, ale w porównaniu do wielu poprzednich odcinków, nie razi to aż tak w oczy. No i najważniejsze - kiedy są sceny walki wręcz, aktorzy nie tańczą niczym popsute baletnice, czy jak bohaterowie Power Rangers (z całym szacunkiem dla Power Rangers) walczący z kitowcami. Choreografia jest bardziej przemyślana, a ujęcia o wiele lepiej wyglądają. Sam Stephen Amell, który przecież aktorem drewnianym jest nie od dziś, wypada o wiele lepiej i wiarygodniej, niż w poprzednich sezonach. Większość scen w więzieniu w jego wykonaniu należy zaliczyć zdecydowanie na plus. Co więcej, sam wygląd więzienia przypomina w tym serialu właśnie więzienie, a jak pamiętamy, wcześniej jakiekolwiek zakład zamknięty dla przestępców wyglądał sterylnie, czysto i po prostu miło dla oka. Wracając do Amella - po raz pierwszy odnosi się wrażenie, że jego postać jest wiarygodna. Oliver zmęczony wydarzeniami ostatnich lat i pobytem w więzieniu - jest. Oliver zbity na kwaśne jabłko - jest, Oliver przypominający naprawdę bohatera z krwi i kości - jest. Byś może niektórym będzie w to trudno uwierzyć, ale po raz pierwszy chce się oglądać Stephena Amella w tym serialu bez odruchów wymiotnych. Należy również wspomnieć o fabularnej konstrukcji tego odcinka. Przede wszystkim już od dawna nie była ona tak spójna i - co było widać - przemyślana i konsekwentna. Sama scena ze strażnikiem pojawiającym się przed celą Olivera - wielokrotnie powtarza, zasługuje na docenienie, bo budowała pewien specyficzny klimat beznadziejnej sytuacji głównego bohatera dając widzowi odczuć, że nie będzie tak jak zawsze - że Oliver w ciągu 40-minutowego czasu trwania tego epizodu z więzienia wyjdzie na wolność, by wszyscy stworzyli znów wielką, cudowną rodzinę superbohaterów. Ten wątek miejmy nadzieję zbyt szybko się nie skończy, bo bardzo dobrze kontrastuje z wydarzeniami poza więziennymi murami.
Źródło: Jack Rowand/The CW
+9 więcej
Oczywiście serial Arrow nie byłby sobą, gdyby nie zdarzały się jakieś dziury fabularne i głupotki. Pewien efekt z pierwszych kilkunastu minut tego odcinka zepsuło trochę pojawienie się Felki w różowych włosach. Nie wiem, jak Wy, ale ja mimowolnie parsknąłem śmiechem i pomyślałem „ehh, a zapowiadało się tak dobrze”. Koniec końców to przestało przeszkadzać a z dalszym biegiem wydarzeń człowiek zapominał o Felicity, jaką znał z poprzednich sezonów zwłaszcza w scenie, gdy stanęła oko w oko z Diazem. Tu nastąpiła kolejna dziura fabularna (ale wierzę, że był to zamierzony zabieg) związana z tym, jak Felka przeżyła całe to starcie. Niemniej trzeba przyznać, że Felicity rzucająca się na Diaza i walcząca z nim przez chwilę jak „równy z równym”, było zaskakującym, ale miłym dla oka momentem. Na koniec jeszcze jedna rzecz - pewnym znakiem rozpoznawczym całego serialu były liczne retrospekcje przeplatające się z głównymi wydarzeniami. I tu udało się miło zaskoczyć widzów dając pewne poczucie, że główna oś wydarzeń jest… właśnie retrospekcją dla krótkich przebitek, w których lądujemy na wyspie Lian Yu, gdzie spotykamy jakże odmienionego Roya Harpera. W tej wersji - zmęczonego życiem bohatera, Arsenal wypada naprawdę dobrze, a same „retrospekcje” mogą być naprawdę czymś, co wzbogaci fabułę siódmego sezonu. Być może dla niektórych zabrzmi to niewiarygodnie, ale premiera siódmego sezonu Arrow zaskoczyła świeżością dając nadzieję, że przygody Olivera i spółki nie będą tym razem aż tak żenujące, jak to bywało w poprzednich sezonach. Nowa showrunnerka serialu jak na razie stanęła na wysokości zadania nadając serialowi całkiem nową jakość. Trudno jednak ocenić, czy będzie tak na stałe, bo już niejednokrotnie mogliśmy się przekonać, że po miłym początku twórcy szybko sprowadzali nas na ziemię, a serial na dno. Niemniej premiera zasługuje na duży plus.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj