Po zakończeniu odcinka Star City Slayer część z nas otwierała szampana, inna zaczęła biegać po mieszkaniu w szale radości, jak po strzeleniu prze Roberta Lewandowskiego bramki w ćwierćfinale Mistrzostw Europy przeciwko Portugalii. Inni być może uronili małą łezkę (w co akurat trudno uwierzyć,  ale tak, nadeszła chwila, na którą wielu czekało – Curtis znika z serialu. I nie jest to może pierwsza jaskółka czyniąca wiosnę (czytaj: powód, dla którego serial staje się lepszy), ale kolejna cegiełka do coraz lepszej produkcji. Najnowszy odcinek znów skupia się na sprawie tygodnia i po raz kolejny nie jest to żaden metaczłowiek, ani tym bardziej ktoś posługujący się najnowszą technologią. Przebiegłości, inteligencji i sprytu nie można mu jednak odmówić. Szaleństwa już na pewno. Mowa o Stanleyu, którego wszyscy pamiętamy z epizodów, które Oliver spędził w więzieniu Slabside. Ta postać wtedy okazała się czarnym koniem więziennego wątku – niepozorny słabeusz, który w pewnym momencie wyrósł na bardzo groźną postać, z którą niewielu chciałoby mieć do czynienia. I tak jak wtedy, tak i teraz napędza go chore przywiązanie do Olivera, którego uznaje za kogoś swojego. A jak na psychola przystało, nie bardzo podobają mu się przyjaciele Queena, których uważa za szkodników. A te trzeba przecież wytępić wszelkimi sposobami… Stanley, wśród wielu postaci przewijających się przez ten serial w tym sezonie, zdecydowanie się wyróżnia. Spora tu zasługa Brendana Fletchera, który świetnie oddał wizerunek psychopaty na ekranie. Nie od dziś wiemy jednak, że czarne charaktery w Arrow często przyćmiewają głównych bohaterów, którzy z reguły są po prostu nijacy. I dla Stanleya ten odcinek było warto zobaczyć.
Źródło: The CW
+5 więcej
Na spory plus należy zaliczyć sceny w opuszczonym domu, gdzie Stanley uwił swoje socjopatyczne gniazdko. Atmosfera jak z horroru i oczekiwanie w napięciu, kiedy za plecami któregoś z bohaterów pojawi się zabójca, wyszło naprawdę dobrze. I to na tyle, że w pewnym momencie udało się twórcom uśpić naszą czujność i zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie. Dzięki temu wyjaśniła się blizna na szyi Dinah z przyszłości i powód, dla którego straciła swój głos kanarka. Mniejsze napięcie towarzyszyło „ostatniej wieczerzy” w domu Olivera, choć i tę scenę odegrano całkiem nieźle. Zresztą, jak na ten serial, nie ma co narzekać, ponieważ widywaliśmy rzeczy o wiele gorsze, powodujące spazmy niekontrolowanego śmiechu albo zażenowania. Kolcem w oku były sceny rodzinne. Fatalnie wybrzmiała zwłaszcza kłótnia Olivera z Williamem – sztuczna gra, sztuczne krzyki, puste emocje – tak w skrócie należy to ocenić. Twórcy pozbyli się natomiast największej zadry – Curtisa, który pożegnał się z tym serialem i raczej nikt nie będzie za nim tęsknić. Pomysł na niego od początku był źle realizowany, choć trzeba przyznać, że w tym sezonie w końcu znaleziono dla niego odpowiednie miejsce i momentami nie drażnił tak, jak zazwyczaj. Jego odejście pokazuje, że powoli następuje zmiana aktorska w serialu i przygotowanie do najważniejszego eventu w świecie Arrowverse. Pewien wydźwięk przyszłych wydarzeń dostajemy też we wstawkach z przyszłości, gdzie przy okazji poznajemy córkę Felicity oraz syna Diggle’a. Można odnieść wrażenie, że kolejne odcinki będą swoistym przepychaniem serialu do kolejnego sezonu, w którym czekają nas ogromne zmiany. I w sumie nie będę miał nic przeciwko takiej konstrukcji odcinków, jeśli tylko będą w ciekawy sposób realizowane. A Star City Slayer jak i poprzedni, jubileuszowy odcinek, względnie trzymały się kupy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj