Media dowiadują się prawdy o Laurel i jej działalności jako Black Siren. Będąca pod ostrzałem Lance postanawia wrócić na przestępczą ścieżkę i kontaktuje się z Shadow Thief, włamywaczką, znajomą z dawnych czasów. Dinah chce za wszelką cenę dorwać Laurel, jednak Felicity ciągle widzi w niej dobro. Postanawia sprowadzić Sarah, aby ta pomogła jej ocalić przyjaciółkę. Oliver i Diggle w tym czasie szukają osoby odpowiedzialnej za śmierć matki Emiko. Odkrywają, że Dziewiąty Krąg może mieć coś wspólnego z zabójstwem. Sama organizacja bierze sobie na cel program Felicity, Archera, który pomoże im zrealizować ich nikczemny plan. Wątek wszystkich dotychczasowych Black Canary i ich dziedzictwa wypadł zdecydowanie najlepiej z wszystkich aspektów obydwu odcinków. Przede wszystkim uwierzyłem w rozterki Laurel i troskę Felicity o przyjaciółkę, a z tą wiarą w różne rzeczy w tym serialu było u mnie słabo w ostatnim czasie. Naprawdę postać Black Siren wypadła bardzo dobrze na ekranie i zdecydowanie bardziej podoba mi się niż jej poprzednia, serialowa wersja, która była do bólu jednowymiarowa. Tutaj ten gniew bohaterki wymieszany z chęcią czynienia dobra sprawił, że ta postać jest bardziej kompletna, nie popadając przy tym w skrajności. A w dodatku tworzy ciekawy, ekranowy duet z Felicity, gdzie jedna całkiem sprawnie uzupełnia drugą. Poza tym naprawdę czymś niezmiernie miłym było zobaczenie wszystkich Black Canary w akcji. Wszystkie bohaterki stanowią zgrany kolektyw, a przy tym każda z nich jest silnym charakterologicznie składnikiem grupy. Scena, w której zwalczają zbirów w magazynie bardzo sprawnie ukazała umiejętności każdej z heroin, twórcy dali czas, aby wszystkie bohaterki zaprezentowały się z dobrej strony. Nie było sytuacji, że któraś została pominięta, za co należą się słowa uznania. Nie ukrywam, że mógłbym i chciałbym zobaczyć tę drużynę w jakimś spin-offie. Natomiast Shadow Thief, z którą mierzył się nasz kobiecy skład była już niestety tylko i wyłącznie złoczyńcą na przysłowiowy jeden strzał i przeszła przez ten odcinek bez echa. Nie można mieć wszystkiego, zbudowanie dobrej relacji między bohaterkami odbiło się tutaj kosztem antagonistki. Jeśli chodzi o samo dziedzictwo Black Canary, to równie dobrze sprawdził się wątek dotyczący Mii i polowania na Kanarki. Tak sobie kiedyś myślałem, że ta postać doskonale nadawałaby się na nowe wcielenie tej bohaterki i rzeczywiście coś jest na rzeczy. Scenarzyści sprawnie poprowadzili historię z niszczeniem wszystkich mścicielek spod znaku Black Canary, całkiem nieźle wtapiając w nią córkę Olivera i Felicity. Mia jest dobrze napisaną postacią, prawdziwa twardzielką, której wyczyny dobrze ogląda się na ekranie. Przy tym jednak jej zadziorność nie jest budowana na siłę, a ma swoje wytłumaczenie w historii. Katherine McNamara zachowuje zdrowy balans między siłą a słabościami swojej postaci, czyniąc z niej ciekawą bohaterkę. Jej niechęć do bycia Canary jest zrozumiała, logiczna, wynika z chęci przeżycia. W takiej sytuacji o mocno emocjonalnym charakterze łatwo popaść w patos, jednak tu się tak nie stało, wszystko ma sens. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy scenarzyści zajmują się budowaniem dziwnej, romantycznej relacji między Mią a Connorem, przybranym synem Johna Diggle'a. Związek obydwojga bohaterów jest budowany topornie i bez zbytniej głębi, intryga w którą zostali uwikłani trzymała się tylko na dobre słowo, służyła tylko do zaznaczenia wątku z Archerem. Jednak styl dojścia do tego finalnego efektu może budzić sporo do zastrzeżeń. Myślałem, że gang Deathstroke'ów okaże się o wiele ciekawszym zagrożeniem, a nie ciekawostką dla widzów. Tutaj mogłoby ich naprawdę nie być, bo stanowili tylko i wyłącznie niezgrabne tło. A już jak przyszło do kreowania więzi między postaciami to scenarzyści poszli w za mocny patos, który bił sztucznością z ekranu. Szkoda. Nie za bardzo sprawdził się również wątek Olivera pragnącego poprowadzić Emiko na ścieżkę sprawiedliwości. Przede wszystkim Dziewiąty Krąg bardzo szybko zmienił się z interesującego, dobrze zapowiadającego się zagrożenia dla bohaterów w takiego diabła z pudełka, który wyskakuje na chwilę, by pokazać, na co go stać, jednak są to bardzo słabe próby. Dante i Virgil to postacie, które w tym wypadku pozowały na groźne, jednak koniec końców takie nie były, a tak nie powinno być. Sama Emiko również nie za dobrze prezentowała się w 19. odcinku. Była raczej cieniem przemykającym gdzieś z boku, który nie sprawia wrażenia interesującego zagrożenia dla Team Arrow. Jej zemsta była ciekawie zapowiadającym się wątkiem a tutaj została potraktowana bardzo skrótowo, bez zbytniego napięcia, rozwiązana jakby od niechcenia w dwóch scenach. Nie czułem tego dobrze rozłożonego, emocjonalnego podłoża, gdy Oliver powiedział Emiko, że to Dante stoi za śmiercią jej matki. Śmierć złoczyńcy z rąk Emiko zakończyła pewien etap, ale nie wiadomo, w którą stronę twórcy będą chcieli podążyć z wątkiem Dziewiątego Kręgu. Oby w dobrą, ponieważ teraz jest on jedną, wielką niewiadomą. Z wątkiem odkupienia Emiko wiąże się również element fabuły związany z relacją Johna i jego przybranego ojca. Ten aspekt mógł być naprawdę dobrą stroną epizodu, jednak w pewnym momencie ugrzązł pod naporem innych wątków i stał się na szybko poprowadzonym, wysilonym wątkiem pobocznym. Był tutaj potencjał na rozwinięcie, jednak najwidoczniej twórcy postanowili jednorazowo poruszyć ten temat i bardzo szybko go zamknąć. Była możliwość zbudowania niezłej relacji podszytej mentorskim sznytem, jednak wszystko zostało podmyte falą zbytniego patosu i popadaniem w emocjonalne skrajności. Nowe odcinki serialu Arrow mają swoje blaski i cienie, jednak te drugie odrobinę przeważają nad tymi pierwszymi. Dobre wątki ścierają się z tymi o wiele słabszymi, tworząc koktajl, który nie sprawia bólu, ale również nie zapewnia wystarczającej rozrywki i frajdy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj