Historia jest banalna - oto Clary, zwykła nastolatka, okazuje się być częścią świata, o którego istnieniu nawet nie miała pojęcia, a wrzucona w sam środek wydarzeń większych od niej samej musi nauczyć się radzić sobie z całkiem nową rzeczywistością. Wszystko w jej życiu zmienia się jednej nocy, gdy jest świadkiem brutalnego zabójstwa dokonanego przez dziwnych nieznajomych, a co więcej - zdaje się, że jest jedyną osobą w klubie pełnym ludzi, która potrafiła to dostrzec. Zaraz potem jej matka zostaje porwana, a zdezorientowana i przerażona dziewczyna musi szybko odpowiedzieć sobie na kluczowe pytanie: kim tak naprawdę jest?
Dary Anioła: Miasto Kości to film uroczy - świetnie zrealizowany, z dopracowanymi efektami specjalnymi, widowiskowymi sekwencjami walk, pięknymi zdjęciami i świetną charakteryzacją. Zdecydowanie przyjemnie było na niego popatrzeć; to świecąca błyskotka, która mami i kusi, tworząc wrażenie, że ma do zaoferowania o wiele więcej. I jest to wrażenie trochę złudne. Owszem, nie jest źle, ale nie jest też zachwycająco. Problem w tym, że trudno znaleźć w tej historii coś szczególnego, coś, co wyróżniłoby ją z całego tabunu fantasty dla nastolatków, których w kinie nie brakuje. Nie sposób jednak krytykować samej fabuły, skoro została ona oparta na książce i scenarzyści po prostu powielili wszystkie jej mankamenty.
W powieści jednak był czas, żeby wszystkie fabularne tajemnice zostały wyjaśnione i rozwiązane, natomiast w filmie panuje sporo chaosu, akcja posuwa się szybko do przodu i widzowie nieznający twórczości Cassandry Clare wcale nie muszą za nią nadążać. Jest bowiem trochę luk, niespójności i nie wszystkie wątki zostały sensownie poprowadzone. Cała historia Nocnych Łowców i Valentine'a czy faktu, jak duże znaczenie ma świat Podziemnych, została spłycona i potraktowana po macoszemu. Szkoda, że więcej czasu nie poświęcono na wprowadzenie całkiem nowego uniwersum, tak by po seansie można było pojąć jego zawiłości.
Jeśli miałabym wymienić jeden element, dla którego musicie ten film zobaczyć, niewątpliwie byłaby to chemia pomiędzy odtwórcami głównych ról. Lily Collins i Jamie Campbell Bower pod tym względem spisali się znakomicie. Wszystkie ich wspólne sceny są napakowane emocjami, można wręcz poczuć te iskry i napięcie. Reszta pozostaje w tle, choć Robert Sheehan w roli niepozornego fajtłapy Simona spisał się całkiem nieźle. Najbardziej szkoda Isabelle, której zabrakło książkowej charyzmy, zadziorności i czaru, oraz Valentine'a, który zamiast być czarującym i nieustępliwym mężczyzną przepełnionym żarliwymi ideałami, przypominał szalonego paranoika. Ogólnie można powiedzieć, że potencjał postaci drugoplanowych został trochę zmarnowany.
Mimo że trójkąt miłosny nie był w filmie za bardzo eksploatowany, a wątek romantyczny podano w dość zjadliwy sposób, to i tak twórcy nie ustrzegli się melodramatycznych scen między dwójką zakochanych. Momentami bywa do bólu tandetnie, patetycznie i podniośle, ale nie brakuje też humorystycznych wstawek, które trzeba docenić. Narzekać z kolei trzeba na nijaki klimat i średnie napięcie. Za mało w tym filmie mroku i zła, za mało prawdziwego strachu - dużo się o nim mówiło, mało go było widać na ekranie. Czaru i uroku natomiast nikt mu nie odmówi.
Dary Anioła: Miasto Kości to film dość długi, a mimo wszystko za krótki. Skupiono się na warstwie estetycznej i widowiskowej, za mało uwagi poświęcając emocjom i samej historii. Może i nie jest ona porywająca, ale wydaje mi się, że świat wykreowany przez Cassandrę Clare zasługuje na więcej. Fani jej twórczości mogą się poczuć nieusatysfakcjonowani zastosowanymi uproszczeniami, a widzowie nieznający książek - z tego samego powodu mogą być zdezorientowani.
Niestety Dary Anioła: Miasto Kości to kolejny film z serii fantasy romans, który do gatunku nie wprowadził niczego nowego, niczego świeżego, niczego odkrywczego. Nie mam wątpliwości, że produkcja trafi do serc wielu nastolatków, bo nie ma się co oszukiwać - to oni są jej właściwym targetem. Widzowie bardziej dorośli będą raczej zawiedzeni, chyba że liczą jedynie na niewymagającą, letnią rozrywkę. Wtedy owszem - Miasto kości może się po prostu podobać.