Odcinek Last Call to nadal szalona jazda bez trzymanki Asha i jego ekipy. I to jazda dosłownie po pijaku. Z okazji utraty (kolejnej zresztą) księgi Necronomicon, Ash wpada na genialny (w jego mniemaniu) pomysł zorganizowania szalonej imprezy, która z pewnością przyciągną osoby, które ukradły jego ukochany wóz. Pomysł sprawdza się średnio, ale co nikogo nie zaskakuje, Asha niewiele to obchodzi. Stąd też nasz bohater rzuca się w wir imprezy, pijąc i próbując wyrwać co się da. Żeby nie było, historia nie ogranicza się tylko do imprezy, tylko toczy się dwutorowo. O pierwszym już wspomniałem. W drugim natomiast możemy zobaczyć, jak kończą ludzie, którym przez przypadek w ręce wpada Necronomicon. Co oczywiste – bardzo źle. W tym miejscu należy pochwalić twórców Ash vs. Evil Dead za odtworzenie klimatu Martwego Zła w momencie, kiedy jedna z panienek zaczyna odczytywać księgę. Zabieg z dynamicznym ujęciem pędzącego przez las zła nie jest zbyt często w tej serii wykorzystywany, a jeśli już tak się dzieje, to od razu wzbudza w widzach ogromny sentyment do starej serii. Dalsze wydarzenia, choć w skróconej wersji, to wypisz wymaluj wydarzenia z chatki w środku lasu z tą różnicą, że wszystko dzieje się w samochodzie i jego okolicy. Stąd też mamy mnóstwo scen gore jak i (mimo wszystko) sporą dawkę czarnego humoru. Co więcej, twórcy nawiązują do takich klasyków kina grozy, jak choćby Christine, gdzie przecież szalonym zabójcą był opętany przez zło samochód. Można też odnieść wrażenie, że twórcy nawiązują również do Ghost Ridera, a przynajmniej taka myśl mogła najść tych, którzy są na bieżąco z serialem Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.. W knajpie, gdzie odbywa się impreza, również możemy liczyć na mnóstwo obrzydliwych, przesadzonych, ale zabawnych scen, gdzie swoisty powrót do Martwego Zła zalicza Ted Raimi. I robi to w naprawdę zabawny sposób zwłaszcza w duecie z Bruce’em Campbellem. Cały czas prym naturalnie wiedzie jednak Ash, który nie po raz pierwszy pokazuje, że jedyną odpowiedzialność, jaką chce ponosić, to za to, co dzieje się (albo i nie) z jego klejnotami. W tym wszystkim twórcom udało się też przemycić wątek związany z odbudową relacji między nim, a jego ojcem. Co naturalne, droga do uznania w oczach Williamsa seniora była jak zawsze wyboista, krwawa i… niezbyt trzeźwa. No i miała dość tragiczny i zaskakujący finał, co mimo wszystko w przypadku tego serialu aż tak częstym zjawiskiem nie jest. Nie ma się co czarować – trzeci odcinek jest mimo wszystko trochę zapychaczem wypełniającym sezonową ramówkę, ale za to jakim! Jak to się robi, powinni się uczyć wszyscy twórcy seriali ze stacji, w których hołduje się ponad 20-odcinkowym sezonom. Naturalnie takiego rozmachu jak w Ash vs Evil Dead na pewno nie będą mieli (choćby ze względu na mnóstwo ograniczeń), ale może w końcu zaczną podchodzić do fanów swoich produkcji z większym szacunkiem, dając im coś więcej niż tylko odbębniony kolejny odcinek. No ale do tego musieliby mieć również kogoś tak charyzmatycznego jak Bruce Campbell, który przeżywa drugą, trzecią, a nawet dziesiątą młodość. No i trzeba mieć też jaja, by sobie pozwolić na to, co dzieje się w Ash vs Evil Dead, a na to się nie zanosi, bo przecież Ash Williams jest jeden i zdecydowanie nie da się go w żaden sposób podrobić. A ci co próbowali, zwyczajnie tracili głowę. I inne kończyny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj