Przyzwyczailiśmy się już do tego, że Ash vs Evil Dead horror komediowy o lekkim (mimo wszystko) zabarwieniu flakami, krwią i wszystkim, co najobrzydliwsze w produkcjach z tego gatunku. Zaskoczeniem jest to, że kolejny odcinek przynosi dość mocną zmianę tonu, na zdecydowanie poważniejszą. Jak to wypada?
Na wstępie uczciwie można powiedzieć, że naprawdę dobrze. Duże znaczenie ma tu także to, że ten odcinek kontrastuje z innymi epizodami, a także z całym sezonem. W
Confinement od początku otrzymujemy ton rodem z klasycznych horrorów. Nie ma aż tylu śmieszków co zykle, a do tego pojawia się nowy przeciwnik, który umiejętnie wypełnia pustkę po demonicznych dzieciach Ruby. Co więcej, nie ma Deadlite’ów, których groteskowa charakteryzacja powodowała, że nigdy nie można było traktować przygód Asha śmiertelnie poważnie. Ot i teraz mamy wyjątek.
Przede wszystkim Baal, którego tak obawiała się Ruby, wydostał się z czeluści piekła i trzeba przyznać, że choć z początku prezentował się bardzo niepozornie, to jego umiejętności wyglądają naprawdę groźnie. A już na pewno ogromne wrażenie robi nie tylko odzieranie ze skóry ludzkiego ciała, ale i samo ciało, na którym spokojnie można byłoby się uczyć anatomii człowieka. Oczywiście w skali tego serialu to tak naprawdę żadna nowość. Przecież poszczególne części ciała praktycznie w każdym odcinku latają w każdym kierunku (w tym odcinku również), a jucha tryska często na odległość kilku metrów (swoją drogą kiedy oni piorą swoje ubrania?), ale potraktowanie ciała jako wieszaka na ubranie to mimo wszystko nowość w
Ash vs. Evil Dead. Do tej pory wystarczało zwykłe, proste, a wręcz banalne opętanie. Sam Baal przybierający czyjąś skórę to nawiązanie do rzeszy horrorów, gdzie motyw skinwalkera, a zwłaszcza wariacje na jego temat, były wykorzystywane wielokrotnie (nie szukając daleko –
Supernatural).
Duszną atmosferę dostajemy również w miejscu głównej akcji – na policyjnym posterunku, gdzie każdy podejrzewa każdego o to, że może być tym złym. Tu co prawda nie udało się twórcom wycisnąć maksimum z całej sytuacji (w końcu odcinek trwa niewiele ponad 20 minut), no ale
Ash vs. Evil Dead nie jest przecież serialem psychologicznym. Należy jednak docenić podjętą próbę, bo udało się przynajmniej uzyskać efekt pewnej paranoi, gdzie każdy staje przeciw każdemu. W porównaniu jednak z klasycznym
Martwym Złem i tym, co działo się w domku w lesie, to dzisiejsza produkcja zdecydowanie przegrywa z dziełem Sama Raimiego.
Na docenienie zasługuje natomiast kolejny „demon” – ożywione zwłoki obdarte ze skóry prezentują się naprawdę przerażająco. Widać, że specjaliści od charakteryzacji nie zasypują gruszek w popiele i nie odwalają fuszerki. Dowody na to mieliśmy w wielu poprzednich odcinkach i teraz tylko czekać, czym znowu nas uraczą. Interesujące również jest to, co dzieje się z Pablo, który momentami zaczął przypominać bohatera książki Clive Barkera – Księgi krwi. Co prawda na jego skórze nie mamy zapisanych przerażających historii, ale on sam taką się ma stać, przynajmniej według zapowiedzi Necronomiconu, który najwyraźniej stał się częścią jego ciała.
Na sam koniec należy zostawić wątek Ruby i Baala, którzy najwyraźniej byli w demonicznym związku (stąd Baal ma żal do niej o zabicie ich dzieci) i dziś są po przeciwnych stronach barykady, by nie powiedzieć światów. Co więcej, Baal upewnia nas, że Ruby nie jest już tak potężna jak kiedyś. Co gorsza, jest śmiertelna. Co ważne, jej krótkie starcie ze swoim byłym zostaje w pewnym momencie ucięte, by ona sama pojawiła się kilka minut później już pochylając się nad Pablo. Adekwatne będzie stwierdzenie, że diabli wiedzą, czy to prawdziwa Ruby, czy Baal noszący jej skórę.
A gdzie w tym wszystkim Ash? O dziwo, zszedł na dalszy plan, co nigdy wcześniej się nie zdarzało. Owszem, w kluczowych scenach to on jest znów bohaterem dnia (choć w jego przypadku te słowo naprawdę nabiera pokracznego znaczenia), ale bynajmniej nie postacią pierwszoplanową. To dobry zabieg, ponieważ co by nie mówić, zbyt dużo Asha daje ogromny przesyt i zwyczajnie nie bawi on widza, tak jak wcześniej. Naturalnie bez niego serialu nigdy by nie było, ale czasem wystarczy, że jest on tylko pretekstem do tego, by pchnąć fabułę dalej i to wystarczy.
Połowa sezonu za nami i trzeba przyznać, że była to udana połowa. Owszem, zdarzały się słabsze momenty, ale po prawdzie to nie ma seriali idealnych. Idealny jest tylko sam Ash i oby to się już nigdy w tym sezonie nie zmieniło.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h