Thanos zwyciężył. Połowa populacji wszechświata została wymazana. Bohaterowie, którzy przeżyli śmiertelne pstryknięcie, nie są w najlepszej kondycji psychicznej. Winią się za porażkę. Kombinują, jak tu odwrócić bieg historii? W jaki sposób mogą pokonać Tytana, który zaszył się gdzieś w galaktyce i stara się wieść spokojne życie farmera? Avengers: Koniec gry spójną klamrą spina wszystkie dotychczasowe filmy MCU. Widać, że Kevin Feige miał to wszystko przemyślane. Wiedział, do czego prowadzą pomniejsze historie, że składają się one w jedną wielką mozaikę przedstawiającą Thanosa. To on obserwował naszych bohaterów, knuł w oddali i czekał na odpowiedni moment, by uderzyć. Zrobił to skutecznie, odsłaniając największy koszmar skrywany przez superbohaterów – strach przed tym, że zawiodą, i że za ich bezsilność odpowiedzą inni. Film jest podzielony na 4 akty. I muszę przyznać, że są one na różnym poziomie. Osobiście strasznie zmęczył mnie akt drugi, skupiający się na poczuciu winy superbohaterów za ich porażkę. Jest on bowiem przeładowany dywagacjami, użalaniem się nad sobą i powtarzaniem w kółko tego samego przesłania. Normalnie jakbym oglądał odcinek Zagubionych, w którym Jack jak mantrę powtarza „Musimy wrócić, musimy wrócić”. Z tą różnicą, że tu wszyscy przekonują: „Musimy ich sprowadzić z powrotem”. Oczywiście każdy w inny sposób radzi sobie ze stratą bliskich. Jedni starają się ten ból przepracować w grupach wsparcia, jak w serialu Pozostawieni, inni mszczą się na przestępcach, których pstryknięcie zostawiło na Ziemi, a zabrało dobrych ludzi. Bracia Russo w znakomity sposób pokazują ten ból i niesprawiedliwość. Wiedzą, w jakie nuty należy uderzyć, by w oczach widzów zakręciła się łza. By nikt nie poczuł się zażenowany. Momentów, w których oczy wam się zaszklą będzie kilka. Jednak, jak to u Marvela bywa, smutek jest tu przełamywany humorem, którego znów głównym dostarczycielem jest postać Thora. Cieszę się, że twórcy podążają drogą wyznaczoną przez Taikę Waititi w Thor: Ragnarok. W trzygodzinnym finale dostajemy wszystko to, co kilka lat temu obiecali nam bracia Russo – ogromne widowisko z udziałem prawie wszystkich bohaterów z poprzednich filmów. Wiele występów, choć krótkich, spowoduje napływ nostalgii. Naprawdę postacie, o których duet reżyserski zapomniał, można policzyć na palcach jednej ręki. A ostateczne starcie z Tytanem swoim rozmachem przypomina mecz Super Bowl z wielkimi fajerwerkami. Każdy tu dostaje swój moment, by choć na chwilę zabłysnąć. Na ekranie dzieje się tak dużo, że ogarnięcie tego wszystkiego w czasie jednego seansu jest praktycznie niemożliwe. Jest to jedna z tych produkcji, którą będzie trzeba studiować klatka po klatce na wydaniu Blu-ray, do którego pewnie i tak zostaną dołączone jakieś usunięte sceny. Najnowsza produkcja braci Russo niestety nie jest wolna od wad. Dotyczą one w dużej mierze scenariusza, który ma błędy logiczne. Na szczęście są one dostrzegane przez widzów dopiero po seansie, podczas analizy tego, co się obejrzało. Nagle wychodzi, że niektóre rzeczy są nielogiczne a rozwiązania bezsensowne. Jednak podczas oglądania filmu widz kompletnie nie zwraca na nie uwagi. Lepiej niż na Avengers: Koniec gry bawiłem się na Avengers: Wojna bez granic, ale to dlatego, że w zeszłym roku po raz pierwszy wszyscy bohaterowie się spotkali. Było to dla mnie coś nowego. Teraz dostaję zwykłą kontynuację, w której wszystkie postaci już się znają i nie są w stanie zaskoczyć mnie niczym nowym. Zresztą sam finał też został już przez większość widzów rozpracowany. Wszyscy miłośnicy Marvela stają więc przed ważnym pytaniem: „I co teraz?”. Podróż, którą rozpoczęliśmy 10 lat temu, dobiegła końca. Czas na rozpoczęcie kolejnej. Już bez żadnego bagażu doświadczeń. Zarówno widzowie, jak i twórcy stają przed wielką niewiadomą. I ja osobiście bardzo się cieszę na ten moment, gdy na nowo zaczniemy odkrywać ten świat.
fot. Marvel
+69 więcej
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj