Nowy film Netflixa, choć zapowiadany jako produkcja o anoreksji, porusza chyba wszystkie możliwe problemy, z jakimi może borykać się człowiek. Niestety, niekorzystnie to wpływa na odbiór końcowy.
Główną bohaterką filmu jest Ellen – młoda dziewczyna zmagająca się z anoreksją. Poznajemy ją już podczas zaawansowanej choroby i obserwujemy jej codzienność – to, jak odkłada na bok kolejne składniki obiadu z talerza, jak przelicza kalorie, czy w pocie czoła robi brzuszki, by utrzymać figurę. Największym problemem tej historii jest jednak to, że działania bohaterki nie są wystarczająco dobrze umotywowane. Ani nie zależy jej na tym, by chudnąć, ani na tym, by wrócić do zdrowia. Doskonale zdaje sobie sprawę, że jest w złej kondycji fizycznej, ale jednocześnie nie podejmuje żadnych działań, by to zmienić. Prowadzi to do pewnej dezorientacji, a Ellen, w swojej obojętnej postawie prezentuje się jako postać mało przekonująca.
Nie wiemy tak naprawdę, w którym momencie rozpoczął się jej problem. Przeszłość dziewczyny jest przywoływana głównie za sprawą luźnej wymian zdań – czy to z terapeutą, czy z macochą, czy ze znajomymi. Jej ojciec nieszczególnie interesuje się sprawami rodziny, a matka odeszła do innej kobiety – to tylko przykłady tego, z czym miała do czynienia w przeszłości. Jednak żadna z „traum” nie wydaje się na tyle dotkliwa, by tłumaczyć obecny stan bohaterki – mimo iż ma macochę, żyje w otwartym i serdecznym domu, a matka, choć już w innym związku, odwiedza córkę i szczerze ją kocha. Trudno doszukać się tu czegoś dramatycznego, co rzeczywiście pozwoliłoby nam współczuć dziewczynie, przynajmniej na tyle, by spróbować ją zrozumieć.
Główna część filmu rozgrywa się w jednym z ośrodków terapeutycznych, do którego trafia Ellen. Poznaje tam grono nowych znajomych, z którymi szybko nawiązuje nić porozumienia. I to właśnie w tym momencie historia zbacza z tematu anoreksji, by przedstawić widzowi wszystkie możliwe problemy tego świata. Gdyby tak zastanowić się nad tym, co porusza film, lista robi się naprawdę długa – mamy tu rozbitą rodzinę, homoseksualizm, choroby fizyczne, psychiczne, depresję, samobójstwo, poronienie, anoreksję czy nawet negatywny wpływ Internetu – w całej historii dosłownie upchnięto wszystko, co się da, a to natychmiast prowadzi do pytania – tylko jaki to ma związek z główną bohaterką i z samym tytułem filmu? Przez to, że historia przesycona jest mnóstwem spraw, żadna z nich nie jest w stanie w pełni wybrzmieć i wywrzeć na odbiorcy jakiegokolwiek wrażenia. Zamiast emocjonować się kolejnymi perypetiami, czułam się raczej znużona i obojętna na to, co w dość patetyczny sposób przedstawiano na ekranie. Szkoda – wystarczyłoby skupić się porządnie na jednym wątku, a odbiór mógłby być zupełnie inny.
Choć filmowa Ellen ma 20 lat, nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż produkcja została skrojona pod publiczność nastoletnią. Zauroczenia, nieśmiałe trzymanie się za ręce i bijące po uszach młodzieżowe popowe hity trochę psują cały efekt. Problem anoreksji zostaje jeszcze bardziej zepchnięty na bok przez problemy sercowe, co wywołało we mnie lekkie zniesmaczenie. Nie tego spodziewałam się po produkcji zapowiadanej jako „historia kobiety zmagającej się z anoreksją, która z pomocą niekonwencjonalnego terapeuty na nowo przygląda się swoim problemom” – tak właśnie brzmi skrót fabularny na portalu IMDb. Nie dość, że opis odbiega od tego, co zobaczyłam na ekranie, to jeszcze bez powodu wyróżnia postać, która w filmie okazała się drugoplanową (a może nawet trzecioplanową). Niekonwencjonalny lekarz, w którego wciela się Keanu Reeves, w ogóle nie daje pokazu swoich niezwykłych metod, ograniczając się do pogadanek bądź zabierania podopiecznych na spacery. Pomijam już fakt, iż postać pojawia się w zaledwie kilku scenach – głównym pytaniem jest: co w nim niekonwencjonalnego? Po blisko dwóch godzinach seansu nie znalazłam na to odpowiedzi.
Kwestia techniczna i gra aktorska są na bardzo przyzwoitym poziomie. Ale tylko tyle – bez większych zachwytów i rozszerzających się z podziwu oczu. Lily Collins robi, co może, by przedstawić swoją bohaterkę przekonująco, jednak nie może się to udać – a to z winy kiepskiego rozpisania tej postaci. Film wydaje się być po prostu typowym, w negatywnym znaczeniu tego słowa. Takim, który można obejrzeć, ale gdy się tego nie zrobi, także nic się nie straci. Produkcja miewa ciekawe sceny, ale w oczy rzucają się bardziej te błahe bądź niepotrzebne. Kulminacja, która prawdopodobnie miała wzruszyć do łez, wypada śmiesznie – żeby nie powiedzieć żenująco. W pewnym momencie niebezpiecznie zmierzamy na tory fantasy, co stanowi bijący po oczach zgrzyt. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że po budowaniu pozornie głębokiej historii, twórcy zdecydowali się pójść na łatwiznę i zakończyć ją z niesmacznym patosem.
To the Bone ani bawi, ani wzrusza. Nie wywołuje żadnych emocji i wylatuje z głowy tuż po zakończeniu seansu. Na plus można filmowi zapisać przede wszystkim scenografię i samą pracę kamery. Cała reszta pozostawia wiele do życzenia, co czyni produkcję co najwyżej przeciętną. Stąd też przeciętne 5/10.