Szósty odcinek miał bardzo mocne otwarcie (jak na ten sezon) i zaczął się od podpalenia kobiety na posterunku w Banshee. Wszystko oczywiście w myśl rytualnego samobójstwa, do którego przekonał ją morderca Rebeki. I dalej... było różnie. Otrzymaliśmy kontynuację wątku rebelii nazistów. Przewodzi im teraz Calvin, który w poprzednim odcinku zabił ich przywódcę, a zarazem swojego teścia. Calvin od razu dał do zrozumienia Proctorowi, że braterstwo rezygnuje z usługiwania burmistrzowi Banshee. Do tego teraz to Proctor ma być na ich smyczy. Niby to dość duży zwrot akcji, ale ostatecznie nie robi wrażenia ani na widzach, ani na samym Proctorze. Jeszcze pozostając przy Calvinie – otrzymaliśmy w tym odcinku potwierdzenie, że bracia Bunker staną naprzeciw siebie i będą ze sobą walczyć aż do momentu, gdy któryś wyzionie ducha. Niestety nie wywołuje to głębszych emocji, jakie towarzyszyły nam przy oczekiwaniu na starcie Hooda z Chaytonem w poprzednim sezonie czy z Rabbitem dwa sezony wcześniej. Wtedy oczywiście również mieliśmy świadomość, że wszystko nieuchronnie prowadzi do tych konfrontacji, ale dzięki umiejętnemu stopniowaniu napięcia i wydarzeń na ekranie chciało się to zobaczyć. W tym przypadku tak nie jest, a producenci dają do zrozumienia, że zwyczajnie odwalają pańszczyźniane. Dlatego mam też dziwne wrażenie, że ostatecznie skończy się na tym, że Calvina zabije jego własna żona w chwili, gdy ten będzie miał zadać ostateczny cios swojemu bratu. Obym się mylił. No url Najmocniejszym punktem szóstego odcinka jest akcja w domu Carrie. To konsekwencja jej ostatnich działań, w których sabotowała wszystkie interesy Proctora. Ten się o tym dowiedział i nasłał na nią swoich najemników z piękną panią policjant na czele. Ta scena była całkiem miłym powrotem do tego, z czego Banshee zawsze słynęło – akcji, akcji i jeszcze raz akcji. I choć przyjemnie się to oglądało, to dało się jednak odczuć, że nie jest to robione na tym samym poziomie co kiedyś. Bezpardonowy atak ludzi Proctora (czemu nie wysłał Claya?) będzie zapewne ostatecznym powodem (a przynajmniej taką mam nadzieję), aby Hood wreszcie stanął do ostatecznej walki z Kaiem. Powód? W ataku na dom Carrie mogła zginąć Deva, która do tej pory była nieobecna na ekranie, co - mówiąc szczerze - było akurat sporym atutem serialu. Co do Hooda - niestety nadal prezentuje on obraz nędzy i rozpaczy, czego kulminacją była scena z agentką FBI Veronicą Dawson. Zamiast się z nią przespać, Hood... wypłakał się jej w ramię. Producenci serialu doprowadzili do sytuacji, w której sceny z Hoodem są najmniej interesujące i chciałoby się je pominąć. Duet Anthony Star i Eliza Dushku jest obecnie najsłabszym punktem tego sezonu, tak samo jak motyw satanistów, który nie wiedzieć czemu nadal kreowany jest na główny wątek finałowej serii. Co więcej, jest on rozwijany z perspektywy śledztwa prowadzonego przez Hooda i Dawson oraz perspektywy szeryfa Brocka. Biorąc pod uwagę to, że za około 90 minut ekranowych serial zakończy swój żywot, jest to po prostu strata antenowego czasu. To, jak obecnie prowadzony jest czwarty sezon, zapewne nie przeszkadzałoby nikomu. Ba, gdyby nie patrzeć przez pryzmat poprzednich sezonów, to ten uznalibyśmy za bardzo dobry. Niestety, dokładając do tego fakt, że jest to ostatnia seria, czuje się coraz większe rozczarowanie. Najlepiej zresztą ten sezon podsumował Job w jednej ze scen, mówiąc, że jest po prostu tym wszystkim zmęczony. I tak też to mniej więcej wygląda na ekranie. Choć nadal czujemy przyjemność z oglądania Banshee, to nie jest ona już tak wielka jak kiedyś. I to męczy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj