W Bastionie punktem wyjścia jest epidemia wirusa nazywanego Kapitanem Tripsem, który dziesiątkuje Ziemię, zabijając ponad 99 procent ludzkości. W serialu poznajemy nielicznych, którzy przetrwali zarazę. W tym odcinku spotykamy Stu Redmana, mężczyznę przetrzymywanego w ośrodku wojskowym, gdzie przeprowadzane są na nim badania mające na celu wynalezienie leku na wirusa. Innymi z ocalałych są Frannie Goldsmith oraz Harold Lauder, niecodzienny duet, który przed epidemią nie miał prawa działać razem.
Jak to zwykle w przypadku pierwszych odcinków nowych seriali ten również ma za zadanie wprowadzić nam temat i wątki poszczególnych postaci. Jednak powieść Kinga zawiera ogrom bohaterów i antagonistów, dlatego już widać, że twórcy zapewne poświęcą kolejne dwa, może nawet trzy epizody, aby dać wgląd w życie kolejnych postaci. I to mozolne, powolne i dokładne wprowadzanie wątków podoba mi się, ponieważ daje możliwość zagłębienia się relacje poszczególnych bohaterów. Gdyby tutaj twórcy chcieli znaleźć kilka minut dla każdego z najważniejszych postaci, niektóre momenty, takie jak ból Frannie po stracie ojca czy też ciekawa przyjacielska relacja Stu z doktorem Ellisem, nie miałyby prawa wybrzmieć. Nie ma tutaj szybkiego tempa, wszystko jest sprawnie, bez pośpiechu budowane i to się w tym epizodzie sprawdza.
Chociaż nie podoba mi się mieszanie planów czasowych w tym epizodzie. Chodzi tu przede wszystkim o to, że twórcy spoilerują już na samym wstępie kilka rzeczy, które wydarzą się w późniejszym etapie serialu. Mam tutaj na myśli choćby kwestię tego, że Frannie i Stu będą razem. Czytałem powieść i dla mnie nie jest to zaskoczenie. Jednak osoby, które nie znają literackiego pierwowzoru, będą mieć trochę zepsutą zabawę z odkrywania wątku. Podobnie sprawa ma się w kwestii Harolda. Twórcy dają nam ogromną podpowiedź, co do jego przemiany w antagonistę, chociaż w powieści na początku można spokojnie kibicować mu w jego wyprawie. Taki zabieg z ukazaniem przyszłości był tutaj całkowicie niepotrzebny i niektórzy widzowie mogli w tym wypadku stracić frajdę z oglądania, gdy pewne ważne karty zostają tak bezpardonowo od razu odkryte.
Tutaj podobnie sprawa się tyczy ukazania rozwoju epidemii, chociaż to jest taki mniejszy, montażowy błąd. Chodzi mi o scenę, w której Campion ucieka z ośrodka wojskowego, widząc, że wirus się wydostał. Ta sekwencja spokojnie mogłaby otworzyć serial, a nie znaleźć się na końcu, gdzie już ten ogrom epidemii został pokazany. Scena miała jedynie na celu wprowadzenie Randalla Flagga. Jednak jeśli chodzi o samo przedstawienie epidemii, to w pełni to się udało. Można było odczuć tę grozę bijącą z ekranu przez bardzo sugestywne sceny ofiar wirusa czy opustoszałych miejsc.
Aktorsko serial trzymał się w tym odcinku naprawdę nieźle Odessa Young jako Frannie i James Marsden jako Stu dawali radę. Jednak największe słowa uznania należą się Owenowi Teague'owi, który bardzo dobrze sportretował Harolda. Aktor świetnie ukazał tę dziwność swojej postaci, trochę takie nieprzystosowanie społeczne, ale również spory zmysł przetrwania i inteligencję. Bardzo dobrze pokazał również psychopatię Harolda, co doskonale widać w scenie, w której ćwiczy sztuczny uśmiech, aby móc go pokazać ludziom na ulicach Boulder. To trochę przypomniało mi jedną ze scen z Jokera, zresztą Owen fizycznie bardzo przypomina Joaquina Phoenixa z tego filmu.
Pierwszy odcinek Bastionu to standardowy epizod wprowadzający widzów w historię i postaci. Powolne prowadzenie narracji i aktorstwo są tutaj największymi atutami. Pewne słabe punkty, głównie jeśli chodzi o mieszanie planami czasowymi, nie przeszkadzają w dobrym odbiorze produkcji. Ode mnie 7/10.