Bates Motel nabiera tempa. Drugi odcinek serialu zaskakująco szybko kulminuje kilka wątków w jednym miejscu, sprawiając, że zadajemy sobie pytanie: co w takim razie wydarzy się dalej?
Choć odcinek pilotowy był powolny i przegadany, kolejny epizod serialu ruszył do przodu zdecydowanym krokiem. Mamy w nim do czynienia z bezpośrednią konfrontacją Normana z (już nie anonimowym) Samem Loomisem, mamy Caleba, którego wreszcie dochodzą słuchy, że jego siostra nie żyje od dwóch lat, a przede wszystkim – mamy scenę, w której on sam, Chick, zmarła Norma i przebrany w suknię jej syn, nagle jednocześnie znajdują się w piwnicach ponurego domu Batesów, sprawiając tym samym, że widz zachłystuje się powietrzem z wrażenia. To naprawdę dzieje się już teraz. Norman zostaje jednym zwinnym ruchem odarty ze swojej skrywanej przez cztery sezony tajemnicy i wreszcie nie tylko widzowie, ale i sami bohaterowie zaczynają rozumieć, że z tym chłopakiem jest (i zawsze było) coś nie tak.
Nie przypuszczałam, że taki obrót akcji nastąpi już w drugim odcinku. Przed nami jeszcze całe osiem epizodów, a skoro sekret Normana został ujawniony już teraz, pytanie „co dalej?” samo ciśnie się na usta. Twórcy serialu wyraźnie dbają o to, by przykuć uwagę widza i zależy im na tym, by pozostał z nimi do samego końca. Nie sądzę (a przynajmniej mam nadzieję, że tak nie jest), że bieżący odcinek serialu został rozwiązany w tak zaskakujący sposób przypadkowo – wolę raczej myśleć, że to celowe zawieszenie poprzeczki wysoko. A z takim podejściem, na każdy kolejny epizod można teraz czekać z utęsknieniem. Wreszcie zabieramy się do konkretów, na które czekaliśmy od początku.
Drugi odcinek dodatkowo przybliża nam postaci Madelyn i Sama Loomisów, wprowadza również nową koleżankę, którą nie jest jednak zainteresowany ani Norman, ani tak naprawdę sam widz. Kiedy akcja zaczyna coraz szybciej zmierzać w kierunku Psycho, nowi bohaterowie muszą przejść na drugi plan. Całą uwagę w tym odcinku poświęcamy głównie Calebowi, bo to jego życie zostało nagle wywrócone do góry nogami. A skoro Caleb nie ma nic wspólnego z Loomisami, siłą rzeczy odsuwamy ich na razie na bok, skupiając się na wątkach dobrze znanych z przeszłości.
Bohaterami, którzy wciąż pławią się w błogiej nieświadomości, pozostają na razie tylko Dylan i Emma. Pojawili się na chwilę w bieżącym odcinku, jednak chyba tylko po to, by przypomnieć nam, że gdzieś tam sobie szczęśliwie żyją w Seattle. Podejrzewam, że już niedługo i oni doznają szoku i liczę na to, że w równie nagły sposób co Caleb i Chick. W momencie, gdy bohater wyważa drzwi i staje twarzą w twarz z trupem swojej siostry, którą przed chwilą opłakiwał na cmentarzu, widzowi nie pozostaje nic innego jak obserwować rozwój wydarzeń z zapartym tchem. Serce zabiło szybciej, ciarki przeszły po plecach. Odcinek naprawdę zadziałał i pozostawił po sobie unoszącą się w powietrzu grozę, której tego typu serialowi zwyczajnie potrzeba!
I wreszcie w należyty sposób skupiamy się na rozdwojeniu jaźni Normana. Najpierw obserwujemy jego poczynania w pubie, kiedy to władzę nad jego świadomością przejmuje matka. W tej scenie halucynacja zdaje się być po raz pierwszy targana wątpliwościami i zastanawia się, po co w ogóle zajmuje głowę Normana (mam nadzieję, że scenariusz serialu nie uwzględnia zakończenia, w którym widmo matki składa broń i pozostawia samotnego syna w zakładzie psychiatrycznym, bo byłby to ogromny cios i spłycenie hitchcockowskiego Normana Batesa). A potem widzimy alter ego w pełnej krasie – chłopaka w peruce, makijażu i sukni, nokautującego Caleba na oczach Chicka. Nie mam pojęcia, jak ten ostatni wybrnie z zaistniałej sytuacji, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że zostanie tak po prostu zabity. Choć nie przepadam za postacią włóczęgi, w tym starciu kibicuję właśnie jemu, bo Normanowi zbyt często wszystko idzie po myśli.
Odcinek numer dwa zostaje urwany w kulminacyjnym momencie. To oczywiście również przemyślany zabieg, który ma na celu zaklepanie sobie widza na kolejny tydzień.
Cóż, mnie na pewno zaklepali!