Nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się w połowie finałowego sezonu Bates Motel. Odcinek wprowadza zupełnie nowe wątki i postacie, na chwilę zostawiając Normę i Normana w tyle. Niestety nie wyszło to tak dobrze, jak mogło wyjść.
Przez cały czas trwania piątego odcinka skakaliśmy od postaci do postaci i od miasta do miasta, pozostawiając Bates Motel gdzieś na uboczu. Zgodnie z oczekiwaniami wróciliśmy do Emmy i Dylana, którzy zaczynają być w końcu nękani wyrzutami sumienia i wpadają na świetny pomysł, by przedstawić babci Normie jej wnuczkę. Za główny czynnik mobilizujący można tu uznać kolczyk, jaki Emma znajduje w rzeczach Dylana. Wygląda na to, że miał on o wiele silniejszą moc oddziaływania niż na przykład pojawienie się Caleba, bo nagle tematem przewodnim w rozmowach młodych rodziców stają się kolejno Norman, Norma, motel, a nawet matka Emmy. Biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna wreszcie odkrywa przerażającą wiadomość o śmierci Normy (i to w Internecie), można przypuszczać, że lada moment razem z Dylanem spakują walizki i ruszą w kierunku ponurego miasteczka, z którego z własnej woli się wyrwali. Tym, co najbardziej mnie gryzie w ich wątku jest właśnie dwuletnia nieobecność i kompletna niewiedza, która się z nią wiąże. Niemożliwym wydaje mi się tak długie ignorowanie tego, co w ogóle dzieje się w miasteczku, u Normana i u jego matki, a dowiedzenie się o śmierci Normy z sieci – ot, jak gdyby nigdy nic przy przewijaniu kolejnych stron – jest rozwiązaniem bardzo naiwnym. Skoro wielkie oświecenie wywołała przeglądarka, pytanie „czy naprawdę potrzeba było na to dwóch lat?” samo ciśnie się na usta.
W najnowszym odcinku w ogóle nie mamy do czynienia z Normą Bates. Widmo matki widocznie obraziło się na Normana po tym, jak ten nieomal wdał się w romans z Madelyn Loomis i nie zamierza powracać. Wywołuje to w chłopaku coraz więcej przemyśleń, zmartwień i spekulacji, co w końcu prowadzi go do odkrycia przerażającej prawdy – jego matka naprawdę nie żyje, to po prostu on sam kreuje jej postać za sprawą przebieranek i makijażu. Największy udział w dojściu Normana do prawdy mają barman i uczestnicy klubu nocnego, w którym bawił się minionej nocy w przebraniu Normy. Obcy mężczyźni wyraźnie dają mu do zrozumienia, że go widzieli, a nawet obcałowywali na tylnym siedzeniu auta, zafascynowani jego kobiecym alter-ego. Choć scena jest duża i w pewnym sensie kluczowa – bo w końcu Norman naprawdę zdał sobie sprawę ze swojej choroby i potrafi przywołać wizje, jakie uciekły z jego świadomości – nie działa to na widza tak, jak należy. Tego typu wydarzenie powinno być podkreślone jakoś bardziej i sprawić, że szczęki opadną na podłogę, tymczasem nic takiego się nie stało, wątek zupełnie nie wywołał emocji. Być może dlatego, że cały odcinek był nieco chaotyczny i nie można było się skupić na znanym i (nie)lubianym Normanie. Naszą uwagę zaskarbiły sobie nowe postaci, między innymi Marion Crane.
Bohaterka kultowej PsychoAlfred Hitchcock pojawia się w Bates Motel po raz pierwszy. W jej rolę wcieliła się Rihanna, co spotkało się początkowo z nie do końca entuzjastycznymi reakcjami fanów. Trzeba jednak przyznać, że dziewczyna radzi sobie z aktorstwem i gdy mijają pierwsze emocje wywołane przez jej pojawienie się na ekranie, w zupełności ją akceptujemy. Mimo to wątek Marion wydaje mi się zupełnie niepotrzebnym skręceniem z głównej serialowej ścieżki. Twórcy na siłę starali się go skrócić (bo przecież to serial o Batesach, a tymczasem towarzyszymy obcej bohaterce w jej perypetiach i przemyśleniach prowadzonych hen w daleko), więc w przeciągu 45 minut trwania odcinka zdążyliśmy dopiero co poznać Marion, towarzyszyć jej w kradzieży walizki z pieniędzmi i ruszyć razem z nią do Bates Motel. Myślę, że to niewłaściwe potraktowanie postaci, wokół której ma zawiązać się cała finałowa kulminacja. Lepiej byłoby, gdyby Marion pozostała zobrazowana tylko za sprawą opowieści Sama Loomisa, który przedstawił nam się u progu sezonu w zupełnie nienachalny sposób. To w końcu Bates Motel, który opowiada tę historię z punktu widzenia Normana, zatem rozwinięcie wątku w Seattle wydaje mi się niepotrzebnym komplikowaniem odbioru. Marion Crane i tak wszyscy znają. Mogła zostać przysłowiową wisienką na torcie, a podano nam ją porcjami wielkimi i trudnymi do przełknięcia.
A poza tym? Madelyn Loomis dowiaduje się o zdradzie Sama, poznajemy też dyrektorów i przełożonych Marion, którzy dla fabuły serialu nie mają absolutnie najmniejszego znaczenia i nie wiedzieć czemu, na chwilę powraca psycholog, który dawno temu przeprowadzał z Normanem terapię. W świetle tak wielu poruszonych jednocześnie wątków, główna historia zwyczajnie przestaje się kleić. Mamy wrażenie, że oglądamy kilka innych filmów. Norman był w nowym odcinku zupełnie niepotrzebny i zdaje się, że przywoływano go jedynie po to, by przypomnieć widzowi, że to wciąż Bates Motel. Złym pomysłem było nagromadzenie tylu kluczowych wydarzeń w jednym i tym samym odcinku – oczywistym jest, że przez to część z nich znacznie straci na randze i wydźwięku. Ucierpieli na tym także pozostali bohaterowie – nie starczyło już miejsca ani dla Chicka, ani dla Alexa Romero. W świetle tego spostrzeżenia, nieobecność Normy też jest usprawiedliwiona – zwyczajnie nie było dla niej czasu.
Piątego odcinka nie zaliczam do wyjątkowo udanych, jednak nie można odmówić mu przełomowości. Wprowadzenie postaci Marion już wyraźnie wskazuje na to, że zmierzamy do ostatecznego końca. A ten, mimo wszystko, wciąż ma potencjał by być naprawdę widowiskowym.