Wszystko zaczęło się bardzo schematycznie. Mogliśmy obserwować, jak Marion Crane wynajmuje pokój w motelu, gawędzi beztrosko z Normanem i idzie pod prysznic. Napięcie rosło od samego początku, bo wszyscy spodziewaliśmy się przecież, że lada chwila nastąpi punkt kulminacyjny – odtworzona żywcem z Psycho kultowa już scena w łazience. Tymczasem... Marion zakręciła kran i najzwyczajniej w świecie sobie poszła. Zdezorientowanie, w jakim ten moment mnie pozostawił, było doprawdy niemałe. Twórcy od samego początku pogrywali z widzem, krok po kroku prowadząc go przez doskonale znane sceny i ujęcia z thrillera Alfred Hitchcock. Zbliżenia na zasłonkę prysznicową sprawiały, że spodziewaliśmy się lada moment ujrzeć wyskakującego zza niej Normana z nożem w ręku. A tu nic takiego nie miało miejsca. Początkowo sądziłam, że Marion wróci jeszcze pod ten prysznic – no bo jak to tak, przecież ta scena musi się pojawić... Jednak kiedy dziewczyna odjechała samochodem w siną dal, znowu pozostaliśmy na lodzie, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia. I definitywnie bez nadziei, że otrzymamy to, po co przyszliśmy.
fot. A&E
Serial postanowił odejść nieco od swoich korzeni, w dalszym ciągu jednak zadowalająco do nich nawiązując. Owszem, ktoś rzeczywiście został dźgnięty nożem, zerwał zasłonkę i przechylił się ponad krawędzią wanny, by za moment wykrwawić się na podłodze, jednak od początku nie miała to być Marion. Dopiero teraz w pełni uzasadnione wydaje się tak szczegółowe wprowadzenie postaci Sama Loomisa i zaprezentowanie go jako zimnego drania – to właśnie jego w efekcie końcowym spotkał ten koniec, gdy postanowił odświeżyć się w motelowej łazience. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie mógł się tego spodziewać. Scena pod prysznicem została stworzona tak, jak ta z Psychozy – mamy tu podobne ujęcia i montaż, a martwe ciało, upadając na podłogę, zachowuje się w taki sam sposób co ciało filmowej Marion. Tym, co odróżnia scenę w Bates Motel, jest fakt, że dokładnie widzimy twarz mordercy, po ścianach leje się wyraźnie czerwona krew i nie towarzyszą temu przeszywające do szpiku kości dźwięki – jak dobrze pamiętamy, Hitchcock wykorzystał przeraźliwy motyw muzyczny, którego od tej pory nie da się z niczym pomylić. Teraz jednak, w scenie masakry dokonanej przez Normana, pobrzmiewała beztroska, lekka piosenka. Te zabiegi w świetny sposób kontrastują całą scenę z jej oryginałem, odwracając ją o 180 stopni. Element zaskoczenia zadziałał lepiej, niż można było to sobie wyobrazić, a początkowy szok szybko przeradza się w podziw. Serial udowodnił swoją nowatorskość i w najmniejszym stopniu się na tym nie poślizgnął, co trzeba zapisać mu na ogromny plus.
fot. A&E
Tak naprawdę cały odcinek bazuje głównie na wątku motelowo-łazienkowym. Tylko na chwilę przenosimy się do Emmy i Dylana, którzy w wyjątkowo drewniany sposób opłakują śmierć Normy nad włączoną od zeszłego odcinka stroną w Internecie. Sama Norma również pojawia się po tygodniu przerwy, jednak Norman, jak już zdążył nas w tym utwierdzić, doskonale zdaje sobie sprawę, że to nie jego matka, a halucynacja, którą sam sobie wykreował. Dzięki temu stajemy się świadkami poważnych rozmów, a i sama widmowa Norma również przestaje udawać, że jest prawdziwa. Wspólnie analizują jego stan psychiczny, przypominają sobie przeszłość i traumę po przemocy ze strony ojca... Wspólnie też dochodzą do wniosku, że kąpiący się właśnie za ścianą Sam Loomis jest równie wielkim łotrem, w związku z czym należy go zabić. I na tę misję Norman po raz pierwszy udaje się samotnie. Bez utraty świadomości, bez zamieniania się w Normę. Dokonuje zbrodni w pełni świadomie i podejrzewam, że równie świadomie poniesie za nią konsekwencję. Mamy zatem aż trzy punkty zwrotne, które odróżniają serial od fabuły z lat 60. Po pierwsze, tamten Norman Bates przemienił się w swoją matkę i to alter ego przejęło nad nim kontrolę w momencie dokonania mordu. Po drugie, pod prysznicem nie zginęła kobieta, tylko mężczyzna. I po trzecie, wydźwięk tej sceny, przy całej swojej makabryczności, pozostał mimo wszystko pozytywny, głównie za sprawą przywołanej już beztroskiej muzyki – co oczywiście nie mogło mieć miejsca w Psychozie. Marion otrzymała drugą szansę i będzie prowadzić swoje życie bez oszukującego ją cwaniaczka, za to z walizką pełną pieniędzy. Miło było patrzeć, jak rozstaje się w pełnej zgodzie z Normanem – momentami czuło się między nimi grubą nić porozumienia. Co warto zauważyć, sam Norman spakował jej manatki i kazał natychmiast uciekać, bo bał się o jej bezpieczeństwo. Bates z Psychozy nigdy by tego nie zrobił.
fot. A&E
Odcinek numer 6 był naprawdę przełomowy. Nieustannie trzymał w napięciu, aż w końcu sprawił, że szczęka (a przynajmniej moja) opadła na podłogę. W świetle nowego zakończenia, jakie zaproponowali twórcy, żadne inne nie wydaje się już odpowiednie – gdyby to rzeczywiście Marion miała zostać zamordowana, mielibyśmy tu do czynienia z kopią hitchcockowskiej sceny. Serial jednak od początku idzie nieco inną ścieżką, delikatnie tylko nawiązując do swojej głównej inspiracji. Śmierć Sama Loomisa, odtworzona praktycznie tak samo jak ta, którą przedstawiono w Psychozie, idealnie zwieńczyła całą tę ideę. Teraz pozostaje tylko czekać na odcinek finałowy za trzy tygodnie. I chyba najbezpieczniej już niczego się nie spodziewać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj