Bates Motel: sezon 5, odcinek 6 – recenzja
Odcinek 6 bieżącego sezonu Bates Motel był najlepszym, jaki ukazał się do tej pory, a słynna scena z Psychozy wyszła znacznie lepiej, niż można się było tego spodziewać. Uwaga – ogromne spoilery.
Odcinek 6 bieżącego sezonu Bates Motel był najlepszym, jaki ukazał się do tej pory, a słynna scena z Psychozy wyszła znacznie lepiej, niż można się było tego spodziewać. Uwaga – ogromne spoilery.
Wszystko zaczęło się bardzo schematycznie. Mogliśmy obserwować, jak Marion Crane wynajmuje pokój w motelu, gawędzi beztrosko z Normanem i idzie pod prysznic. Napięcie rosło od samego początku, bo wszyscy spodziewaliśmy się przecież, że lada chwila nastąpi punkt kulminacyjny – odtworzona żywcem z Psycho kultowa już scena w łazience. Tymczasem... Marion zakręciła kran i najzwyczajniej w świecie sobie poszła.
Zdezorientowanie, w jakim ten moment mnie pozostawił, było doprawdy niemałe. Twórcy od samego początku pogrywali z widzem, krok po kroku prowadząc go przez doskonale znane sceny i ujęcia z thrillera Alfred Hitchcock. Zbliżenia na zasłonkę prysznicową sprawiały, że spodziewaliśmy się lada moment ujrzeć wyskakującego zza niej Normana z nożem w ręku. A tu nic takiego nie miało miejsca. Początkowo sądziłam, że Marion wróci jeszcze pod ten prysznic – no bo jak to tak, przecież ta scena musi się pojawić... Jednak kiedy dziewczyna odjechała samochodem w siną dal, znowu pozostaliśmy na lodzie, bez jakiegokolwiek punktu zaczepienia. I definitywnie bez nadziei, że otrzymamy to, po co przyszliśmy.
Serial postanowił odejść nieco od swoich korzeni, w dalszym ciągu jednak zadowalająco do nich nawiązując. Owszem, ktoś rzeczywiście został dźgnięty nożem, zerwał zasłonkę i przechylił się ponad krawędzią wanny, by za moment wykrwawić się na podłodze, jednak od początku nie miała to być Marion. Dopiero teraz w pełni uzasadnione wydaje się tak szczegółowe wprowadzenie postaci Sama Loomisa i zaprezentowanie go jako zimnego drania – to właśnie jego w efekcie końcowym spotkał ten koniec, gdy postanowił odświeżyć się w motelowej łazience. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie mógł się tego spodziewać.
Scena pod prysznicem została stworzona tak, jak ta z Psychozy – mamy tu podobne ujęcia i montaż, a martwe ciało, upadając na podłogę, zachowuje się w taki sam sposób co ciało filmowej Marion. Tym, co odróżnia scenę w Bates Motel, jest fakt, że dokładnie widzimy twarz mordercy, po ścianach leje się wyraźnie czerwona krew i nie towarzyszą temu przeszywające do szpiku kości dźwięki – jak dobrze pamiętamy, Hitchcock wykorzystał przeraźliwy motyw muzyczny, którego od tej pory nie da się z niczym pomylić. Teraz jednak, w scenie masakry dokonanej przez Normana, pobrzmiewała beztroska, lekka piosenka. Te zabiegi w świetny sposób kontrastują całą scenę z jej oryginałem, odwracając ją o 180 stopni. Element zaskoczenia zadziałał lepiej, niż można było to sobie wyobrazić, a początkowy szok szybko przeradza się w podziw. Serial udowodnił swoją nowatorskość i w najmniejszym stopniu się na tym nie poślizgnął, co trzeba zapisać mu na ogromny plus.
Tak naprawdę cały odcinek bazuje głównie na wątku motelowo-łazienkowym. Tylko na chwilę przenosimy się do Emmy i Dylana, którzy w wyjątkowo drewniany sposób opłakują śmierć Normy nad włączoną od zeszłego odcinka stroną w Internecie. Sama Norma również pojawia się po tygodniu przerwy, jednak Norman, jak już zdążył nas w tym utwierdzić, doskonale zdaje sobie sprawę, że to nie jego matka, a halucynacja, którą sam sobie wykreował. Dzięki temu stajemy się świadkami poważnych rozmów, a i sama widmowa Norma również przestaje udawać, że jest prawdziwa. Wspólnie analizują jego stan psychiczny, przypominają sobie przeszłość i traumę po przemocy ze strony ojca... Wspólnie też dochodzą do wniosku, że kąpiący się właśnie za ścianą Sam Loomis jest równie wielkim łotrem, w związku z czym należy go zabić. I na tę misję Norman po raz pierwszy udaje się samotnie. Bez utraty świadomości, bez zamieniania się w Normę. Dokonuje zbrodni w pełni świadomie i podejrzewam, że równie świadomie poniesie za nią konsekwencję.
Mamy zatem aż trzy punkty zwrotne, które odróżniają serial od fabuły z lat 60. Po pierwsze, tamten Norman Bates przemienił się w swoją matkę i to alter ego przejęło nad nim kontrolę w momencie dokonania mordu. Po drugie, pod prysznicem nie zginęła kobieta, tylko mężczyzna. I po trzecie, wydźwięk tej sceny, przy całej swojej makabryczności, pozostał mimo wszystko pozytywny, głównie za sprawą przywołanej już beztroskiej muzyki – co oczywiście nie mogło mieć miejsca w Psychozie. Marion otrzymała drugą szansę i będzie prowadzić swoje życie bez oszukującego ją cwaniaczka, za to z walizką pełną pieniędzy. Miło było patrzeć, jak rozstaje się w pełnej zgodzie z Normanem – momentami czuło się między nimi grubą nić porozumienia. Co warto zauważyć, sam Norman spakował jej manatki i kazał natychmiast uciekać, bo bał się o jej bezpieczeństwo. Bates z Psychozy nigdy by tego nie zrobił.
Odcinek numer 6 był naprawdę przełomowy. Nieustannie trzymał w napięciu, aż w końcu sprawił, że szczęka (a przynajmniej moja) opadła na podłogę. W świetle nowego zakończenia, jakie zaproponowali twórcy, żadne inne nie wydaje się już odpowiednie – gdyby to rzeczywiście Marion miała zostać zamordowana, mielibyśmy tu do czynienia z kopią hitchcockowskiej sceny. Serial jednak od początku idzie nieco inną ścieżką, delikatnie tylko nawiązując do swojej głównej inspiracji. Śmierć Sama Loomisa, odtworzona praktycznie tak samo jak ta, którą przedstawiono w Psychozie, idealnie zwieńczyła całą tę ideę. Teraz pozostaje tylko czekać na odcinek finałowy za trzy tygodnie. I chyba najbezpieczniej już niczego się nie spodziewać.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat