Bo niniejszy tytuł to zdecydowanie kwintesencja tego, co było charakterystyczne dla nineteesów, a co w większości mocno i boleśnie się zestarzało. Więc niniejsze tomiszcze nie tyle zachwyci podstarzałych fanów Gacka, co wzbudzi w nich sentyment do czasów młodości. I raczej nic więcej. Z perspektywy współczesnego komiksu superbohaterskiego – ale i komiksów o Batmanie samych w sobie – Epidemia okazuje się straszną ramotką, którą czyta się lekko, szybko i miejscami nawet przyjemnie, jeśli... przyjmiemy odpowiednie nastawienie. I jeśli nie spodziewamy się dopracowanej, bogatej w kontekst historii, tylko dynamicznego, ale prostego czytadła. Pomysł wyjściowy jest tu akurat znakomity. Dziś – w dobie postpandemicznej – jeszcze bardziej chyba trafny i sugestywny niż w momencie pierwotnego wydania. Bo Gotham atakowane jest przez wroga o tyle niebezpiecznego, iż niewidzialnego. Mogącego kryć się wszędzie, dosłownie, bo to wirus, który przenoszony drogą kropelkową błyskawicznie infekuje, a liczba zarażonych wzrasta wykładniczo. I – co gorsza – nie ma na niego lekarstwa. W Epidemii – jak przystało na crossover zahaczający o mnogość różnych serii – przewinie się cała masa postaci, od Azraela, poprzez Nightwinga, Huntress, czy nawet Hitmana, nie zapominając o tak oczywistych bohaterach uniwersum Batmana, jak Catwoman, Poison Ivy czy Pingwin.
Źródło: Egmont
Zawiązane zostaną niezwykłe sojusze, nasi bohaterowie (i bohaterki) będą musieli przemodelować nie tylko swoje priorytety, ale i spojrzenie na świat. Będą chwile strachu – zwłaszcza że jedna z głównych postaci zarazi się wirusem. Będzie dużo akcji, walki, ścigania się z czasem. Będą chwile zwątpienia – bo jak Batman ma walczyć z wrogiem, którego nie widać, a który jest wszędzie? Jak ma go pokonać? Jak wspomniałem, założenie komiksu było interesujące już w latach 90., a ze względu na to, co – jako społeczeństwo – przeszliśmy w okresie pandemii Covid, jeszcze bardziej wzmocnił się wydźwięk tej historii. Jednak w samym wykonaniu wyczuwalna jest sztampowość i granie przewidywalnymi kliszami. Wiele tu nielogicznych zachowań bohaterów i znacząca infantylność bijąca z większości plansz… Co jednak nie było niczym niezwykłym w komiksowym dorobku tamtego okresu. A przynajmniej nie było to odczuwalne ani dostrzegalne, ze względu na trendy, jakie wówczas obowiązywały.
Od tamtego czasu sposób komiksowej narracji przeszedł ewolucję. Historie opowiada się inaczej. Więcej jest fabularnych odcieni szarości, a dwuznaczność opowieści jest nie tylko pożądana, ale wręcz wymagana. Nie powinno więc dziwić, że dla współczesnego czytelnika specyfika ówczesnej konstrukcji scenariusza, jaką emanuje całość Epidemii, może być zupełnie niestrawna. Chick Dixon, Franka Fosco, Dennis O'Neill czy Doug Moench robią, co mogą, przy rozpisywaniu kolejnych odcinków. Wpisują się dobrze w klimat ówczesnego komiksu, co jednak nie zmienia faktu, że dzisiaj taki sposób prowadzenia historii słabo się broni. Zestarzał się, przynależy już do innego świata. Minionego. Już się tak po prostu nie pisze – z taką manierą, w tak sztampowej formie. I to niestety często czuć. Z kolei starzejący się już fani Batmana, jak niżej podpisany, z łezką wzruszenia w oku będą niniejsze tomiszcze czytać i... cmokać z zachwytu! Bo to jest właśnie wspomnień czar, to powrót do czasów młodości i początków obcowania z komiksem superbohaterskim, do ery TM- Semic.
Źródło: Egmont
Owszem, widzę fabularne braki w tej historii. Nie przeszkadzają mi jednak one, bo zwyczajnie nie spodziewałem się niczego innego po albumach z lat 90. I mam wrażenie, że to na takim sentymencie opierają się decyzje wydawnicze Egmontu w zakresie publikowania podobnych crossoverów. Grupą docelową są odbiorcy, którzy szukają szansy na wzbudzenie w sobie nostalgii za tym, co minione. To trochę poszukiwanie utraconego czasu młodzieńczej niewinności, kiedy z wypiekami na twarzy czytało się opowieści o trykociarzach, marząc, że jest się jednym z nich. Na takim sentymencie przecież świetnie buduje się współczesny odbiór Essentiali Punishera! I w tym tkwi całość wartości niniejszego albumu. Jeśli chodzi o rysunki, to mamy (klasyczną dla zbieraniny komiksów z różnych serii) sinusoidę. Są rzeczy znakomite lub przynajmniej bardzo dobre (jak cudownie oniryczny Kelley Jones, znakomity Dave Taylor czy surowy Tommy Lee Edwards), a na drugim końcu dostajemy irytującego Barry’ego Kitsona i cartoonowo przerysowanego Franka Fosco. Batman. Epidemia to produkt swoich czasów i jako taki powinien być oceniany. Wtedy wypada dobrze. Choć mocno się zestarzał i wykonawczo nie robi już takiego wrażenia, jak w czasach powstania, to sam pomysł niefortunnie zyskał pewną ponurą świeżość i aktualność przez re-debiut w erze postpandemicznej. To album dla najtwardszych fanów Mrocznego Rycerza, zbierającym wszystko, co się wokół tej postaci na rynku komiksowym ukazuje. I dojrzałych miłośników, szukającym okazji do ckliwych wspomnień młodości. Pozostali – bez straty – mogą sobie niniejszy album darować. Ukazało się na polskim rynku dużo o wiele lepszych historii z Batmanem, w które warto zainwestować.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj