Koniec Mrocznych Rycerzy, 4. tom serii Knightfall, co prawda fabularnie wypada nieco gorzej od poprzednich odsłon cyklu, lecz to nadal część jednej z najważniejszych historii o Batmanie w całej jego mitologii.
Na polskim rynku zadebiutował już
Batman Knightfall: Koniec Mrocznych Rycerzy. Tom 4, kolejna odsłona legendarnej serii DC, do której rodzimi czytelnicy z całą pewnością mają wielki sentyment. Problem polega na tym, że najnowsza część opowieści działa niczym swoista soczewka, obnażająca i zarazem uwypuklająca fabularne mankamenty oraz scenariuszowe niedociągnięcia cyklu. Grupa autorów, spośród których pierwsze skrzypce grali
Doug Moench,
Chuck Dixon i
Alan Grant, tym razem umieszcza w centrum wydarzeń walczącego o powrót do zdrowia Bruce'a Wayne'a. Zabieg ten popłaca o tyle, że pozwala scenarzystom zaakcentować to, co w komiksach o Batmanie najlepsze – warstwę detektywistyczną i jeszcze jedną próbę konfrontacji zasad herosa z rzeczywistością. Ta perspektywa działa do momentu, w którym odbiorca zdaje sobie sprawę, że nowe wątki ubogacają całą serię w niewielkim stopniu. Miejscami są do bólu odrealnione i niemożliwie rozciągnięte. W tym wniosku utwierdzi nas zwłaszcza pomyślany jako kulminacja tomu pojedynek, w którym naprzeciw siebie staje dwóch Mrocznych Rycerzów: Wayne i Jean-Paul Valley aka Azrael. Z dużej chmury mały deszcz, chciałoby się powiedzieć.
Wydaje się, że twórcy zdawali sobie sprawę z tego, iż Zamaskowany Krzyżowiec w wersji Valleya – nawet pomimo swojej charakterologicznej złożoności i zamiłowania do brutalności – niekoniecznie rozpala serca i umysły czytelników tak, jak robił to Wayne. Decyzja o przywróceniu tego ostatniego na pierwszy plan wydarzeń nie była więc przypadkowa, tym bardziej że powoli wkraczamy w etap podsumowań. Poruszający się na wózku pierwszy z Batmanów wyrusza na poszukiwanie doktor Shondry Kinsolving, pomagającej mu wcześniej w rehabilitacji. Wraz z Alfredem trafia na karaibską wyspę Santa Prisca – tę samą, na której urodził się Bane, a która dziś stała się miejscem funkcjonującym pod dyktando różnorakich grup przestępczych. Jest też podróż do Wielkiej Brytanii czy mająca kapitalne podłoże emocjonalne sekwencja wyniszczającego treningu fizycznego pod bacznym okiem Lady Shivy, która ma pomóc Wayne'owi w dojściu do pełni sił. W międzyczasie nowy Mroczny Rycerz, Valley, staje się jeszcze brutalniejszy. W tej krucjacie trudno już odróżnić jego modus operandi od typowego zachowania złoczyńcy. Starcie dwóch Batmanów jest nieuniknione; stawką tego pojedynku jest nie tylko sam kostium herosa, ale i to, jak będzie on odbierany w przyszłości przez opinię publiczną.
Na papierze dzieje się w tym tomie sporo. W dodatku twórcy w wielu momentach z powodzeniem sięgają po klasyczne i utrwalone w świadomości odbiorców schematy z opowieści o Mrocznym Rycerzu. Rzecz w tym, że na każdy udany zabieg scenariuszowy przypada przynajmniej jedno potknięcie. I tak niektóre sekwencje albo niemiłosiernie się dłużą, albo trudno określić ich fabularne przeznaczenie. Z kolei zasadnicza oś historii w postaci ustawiania podwalin pod bitwę Wayne'a i Valleya właściwie z każdą kolejną sceną wydaje się tracić swój ciężar emocjonalny. Niemalże od początku wiemy, który z dwóch Batmanów jest tym "dobrym", a który "złym", co z miejsca rozstrzyga pojedynek o serca czytelników. Co więcej, działania Azraela wysadzają w powietrze wątek spuścizny Mrocznego Rycerza. Po lekturze tomu dochodzę do wniosku, że ani Valley nie dojrzał do powierzonej mu roli, ani Wayne nie stał się wykładowcą heroizmu z krwi i kości. Paradoksalne jest to, że w
Końcu Mrocznych Rycerzy najlepiej wypada zupełnie inna walka – ta, w której Bruce niczym filmowy Rocky daje z siebie wszystko, aby móc wrócić na pierwszą linię frontu w wojnie z przestępczością.
Za warstwę wizualną tomu odpowiadało aż 10 rysowników. Przy takiej armii artystów trudno się dziwić, że niektóre zeszyty prezentują się lepiej bądź znacznie lepiej od innych, co widać choćby na przykładzie zestawiania intrygujących prac Sala Velluto z tymi tworzonymi przez
Jima Balenta. Style autorów ilustracji są jednak na tyle spójne, że niespecjalnie mają wpływ na ocenę tomu – to przecież wciąż znakomita okazja do tego, aby zapoznać się z oprawą graficzną charakterystyczną dla komiksów z lat 90. XX wieku.
Choć
Koniec Mrocznych Rycerzy to opowieść, której można wiele zarzucić, trzeba jednocześnie pamiętać, że w dalszym ciągu mówimy tu o kolejnym elemencie składowym jednego z najważniejszych cyklów w świecie komiksów superbohaterskich. Polscy fani wydawnictwa TM-Semic siłą rzeczy mają dobrą okazję do znalezienia odpowiedzi na pytanie, na ile miłość do serii
Knightfall była potęgowana jej fabularną jakością, a na ile wzmacniało ją spektrum naszych stopniowo zacierających się w umyśle wrażeń z dzieciństwa. Nawet jeśli rozwiązania tego dylematu bywają odrobinę rozczarowujące, Batman ze złamanym kręgosłupem wciąż chce do nas mówić, nie patrząc na czasowe bariery. To właśnie z tego powodu
Koniec Mrocznych Rycerzy jest dla każdego szanującego się miłośnika współczesnych herosów pozycją obowiązkową i lekturą pozwalającą lepiej zrozumieć to, dlaczego w panteonie superbohaterów bodajże najważniejsze miejsce jest zarezerwowane dla Zamaskowanego Krzyżowca.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h