„Jak to jest być zdanym na siebie, bez drogi i domu? Jak kompletnie nieznany ktoś, jak toczący się kamień?” – słowa piosenki Like a Rolling Stone Boba Dylana doskonale oddają położenie, w którym znalazł się Zack Snyder. Twórca Kinowego Uniwersum DC stanął przed karkołomnym zadaniem, przywodzącym na myśl wykonywanie syzyfowej pracy. Włodarze Warner Bros. w poszukiwaniu straconego czasu postanowili nadrobić filmowe zaległości i w jednym tylko Batman v Superman: Świt sprawiedliwości dokonać tego, co konkurencji zajęło przynajmniej cztery lata, zanim ostatecznie scementowano drużynę Avengers. Dzieło Snydera staje się przez to potężną filmową epopeją, w której skomponowana na poważnych tonach wielowątkowa narracja zmusza do refleksji i potrafi przez większość dwuipółgodzinnego seansu emocjonować. Z drugiej strony nasycenie fabularne jest tak duże, że widzowie mogą się w przedstawionym na ekranie świecie zwyczajnie zagubić. Niektóre z postaci z pewnością zasługiwały na osobne filmy, które premierę Batman v Superman: Świt sprawiedliwości powinny poprzedzać i w pewnym sensie zapowiadać. Mleko się jednak rozlało, choć przy tak dużej szklance warto zauważyć, że nadal jest ona przynajmniej w połowie pełna. Obejrzyj nasz wywiad z Zackiem Snyderem opowiadającym o Batman v Superman Władze i społeczeństwo USA w refleksyjnym uniesieniu próbują ustalić, czy działalność Supermana (Henry Cavill) przynosi światu więcej szkód czy korzyści. Na drugim biegunie tej moralno-filozoficznej dywagacji pojawia się postać Bruce’a Wayne’a (Ben Affleck), wymierzającego sprawiedliwość pod osłoną nocy w stroju Batmana w Gotham City. Mroczny Rycerz, początkowo zajęty śledztwem mającym rozwikłać zagadkę tajemniczego Białego Portugalczyka, z czasem zaczyna coraz bardziej skupiać się na potencjalnym zagrożeniu płynącym z poczynań Człowieka ze Stali. Rozdającym karty w ich osobistej rozgrywce jest obdarzony genialnym umysłem Lex Luthor (Jesse Eisenberg), który przekonuje amerykańskie władze z senator Finch (Holly Hunter) na czele do konieczności obrony przed jakimikolwiek przybyszami z odległych światów. Języczkiem u wagi w nadchodzącym starciu herosów staje się kryptonit, pierwiastek osłabiający i wyniszczający Supermana. Na biegu historii zaważy jeszcze dociekliwa dziennikarka, Lois Lane (Amy Adams), stopniowo odkrywająca drugie oblicze Luthora, a także Diana Prince (Gal Gadot), tajemnicza kobieta wpływająca na poczynania Wayne’a. Batman z Supermanem z czasem zdadzą sobie sprawę, że nie stanowią dla siebie zagrożenia, a to nadejdzie z zupełnie innej strony. Rozmach narracyjny Snydera jest tak potężny, że wraz z rozwojem fabuły może przyprawić widza o solidny ból głowy. Spoiwem historii w wielu momentach przestaje być niepozbawiony mankamentów scenariusz Chrisa Terrio i Davida S. Goyera; reżyser bierze sprawę w swoje ręce i wprowadza odbiorcę w świat wzajemnie warunkujących się znaczeń i wartości, który w strukturze przypomina tajemniczy labirynt. Mamy więc w opowieści rozważania religijne, wyrażane mniej lub bardziej bezpośrednio w boskiej symbolice, walnie przyczyniającej się do postrzegania postaci Supermana. Zaraz za tą refleksją jak grzyby po deszczu wyrastają dysputy filozoficzne, którym wtóruje wszechobecne na ekranie posiłkowanie się mitologią. Bohaterowie niosą nie tylko swój popkulturowy ciężar, ale również zmagają się z pytaniami o naturę swojego istnienia, metaforycznie przywodząc na myśl rozmaite figury i archetypy. Nawet Generał Zod wpisze się więc w symbolikę lotu Ikara, a tytułowy pojedynek bohaterów będzie nawiązywał do relacji Dionizosa i Apollo, dwóch nieprzystających do siebie greckich bogów, których sfery oddziaływania muszą być oddzielone. Snyder sięga momentami jeszcze głębiej, do całego dorobku psychoanalizy. Poza oczywistym odwołaniem do figury matki, która zaważy na relacji Batmana i Supermana, znajdziemy w filmie także lacanowską fazę lustra (symboliczna autoidentyfikacja vide Bruce Wayne wynoszony ku niebu przez stado nietoperzy), freudowską symbolikę senną czy rozumiane przez pryzmat nauk Junga obrazy archetypowe. No url Do tego wszystkiego dochodzą niuanse zaczerpnięte ze świata sztuki. W pokoju Luthora widzimy obraz będący wariacją na temat ilustracji przedstawiającej strąconego z Nieba Lucyfera z Raju utraconego Miltona. Pojawi się także nawiązanie do Alicji w Krainie Czarów, Komu bije dzwon Hemingwaya, a tematy muzyczne niejednokrotnie będą subtelnie przechodzić w tony znane z ceremonii religijnych. Nawet ciało Supermana, które spocznie na kolanach Lois, zostanie ułożone w pozycji przywodzącej na myśl Pietę Michała Anioła. W odwodzie jest też posiłkowanie się powieściami graficznymi, z Powrotem Mrocznego Rycerza, Śmiercią Supermana i Azylem Arkham na czele, wreszcie Snyder puszczający oko do samego siebie z czasu pracy nad filmem Watchmen. Strażnicy. Jakby tego było mało, reżyser całą tę symboliczną otoczkę sprowadza w niektórych momentach do badania kondycji dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, pytając o ideologiczne fascynacje Amerykanów, genezę zachowań politycznych i miejsce heroicznych czynów we współczesnym świecie. Dla jednych wszystkie powyższe odwołania staną się znakomitą intelektualną ucztą. Dla innych, co w pełni zrozumiałe, ta sieć znaczeń zwyczajnie się nie sprawdzi, tym bardziej, że momentami zostaje widzom zaserwowana w nachalny sposób. Zamaszyste posunięcia narracyjne Snydera budzą podziw i uznanie nawet pomimo faktu, że struktura fabularna filmu raz po raz ugina się pod własnym ciężarem. W czasie seansu mamy jakieś irracjonalne przekonanie, że ten dwuipółgodzinny seans mógłby zamienić się w kilka rozwiniętych jeszcze, pierwszorzędnych dzieł. Reżyser musi jednak zmagać się z czasowym ograniczeniem, czego, jak się wydaje, nie chce nawet ukrywać. Montaż filmu wymaga od nas bezwzględnego skupienia – odpuszczając choć na moment stracimy poczucie postępu w tworzeniu narracyjnej układanki. Wielowątkowość Batman v Superman: Świt sprawiedliwości staje się koniec końców mieczem obosiecznym. Snyder znajduje jednak na to lekarstwo i swoją tarczę buduje z głębi poznawczej, bodajże po raz pierwszy pozwalającej nam przeniknąć tak mocno w umysły superbohaterów. Sprawdza się to zwłaszcza w przypadku Batmana, któremu Affleck nadał rys unikalny, skomponowany z mrocznych tonów przeplatających się z charyzmą postaci. Doskonałym posunięciem okazało się także obsadzenie w roli Wonder Woman Gal Gadot, która nie tylko dźwiga na swoich barkach popkulturowy ciężar superbohaterki, ale i sama nadaje jej fascynujący kierunek osobowościowego rozwoju. Najwięcej emocji i odmiennych opinii wzbudzi jednak rola Jesse’ego Eisenberga. W moim prywatnym odczuciu jego demoniczny czy nawet psychopatyczny sznyt, uzewnętrzniający się jeszcze w specyficznym głosie, wypada na ekranie znakomicie. Luthor tego aktora stopniowo pogrąża się w szaleństwie – zwróćmy uwagę na to, jak w jednej chwili mimika jego twarzy potrafi się zmienić, oddając najrozmaitsze emocje. Na tym tle słabiej wypada Henry Cavill, którego Superman momentami zwyczajnie nudzi. Nie jest to jednak tyle winą aktora, co sposobu rozpisania jego postaci w scenariuszu i jeszcze nieustannego przebywania w bliskości charyzmatycznych Afflecka i Gadot. Obejrzyj nasz wywiad z Amy Adams, która opowiada o Batman v Superman O sile filmu decyduje jednak przede wszystkim jego warstwa wizualna. Mrok i szarość przeplatają się tu z całą feerią jaśniejących świateł, by ostatecznie prowadzić nas do zetknięcia się unikalnej kolorystyki obrazu z wszechobecnymi płomieniami ognia. Wielka w tym także zasługa osobliwego sposobu kadrowania, w którym szerokie panoramy i otwarte przestrzenie pozwalają widzowi ubogacić swoją perspektywę odbioru ukazanego na ekranie świata. Epicki rozmach czuć również we wprawiających w ekstatyczne uniesienia scenach bitewnych, które rozmachem nie znajdują odpowiednika w superbohaterskim kinie. Jest tu mrok, krew, wyniszczenie, śmierć – wszystkie umiejętnie ze sobą zestawione w pozytywnie rozumianej patetycznej konwencji, odzwierciedlającej heroizm działań głównych bohaterów. Łyżkę dziegciu w beczkę wizualnego miodu może ewentualnie wprowadzić nieprzekonujący wytłoczonym w CGI wyglądem Doomsday. Mimo to walka z nim do utraty tchu napędza protagonistów, by z czasem coraz bardziej prowadzić widza w kierunku umysłowej rozkoszy. W tych sekwencjach Snyder jest perfekcjonistą; na drugim biegunie jego epickiego podejścia do superbohaterskiego starcia wyrasta dbałość o detale i konsekwencja w tworzeniu przyjętej przez siebie wizji świata przedstawionego. Uczcie dla oczu przychodzi w sukurs muzyka Hansa Zimmera, który do spółki z Junkie’m XL stara się zadbać za pomocą doniosłych tonów o nastrój filmu. Choć niekiedy kompozytor powiela sam siebie, to jednak do naszych uszu docierają także takty fenomenalnego motywu, towarzyszącemu pojawieniu się na ekranie w bitewnym szale Wonder Woman. No url Wprawne oko zauważy, że Batman v Superman: Świt sprawiedliwości Snydera w swojej mozaikowej strukturze staje się finalnie opowieścią szkatułkową, w której różnorodne elementy fabuły przekładają się na większą całość. Świat nakreślony przez reżysera jest brudny i niewdzięczny. Zdecydowanie bliżej mu do obrazu współczesnej rzeczywistości, przez co film Snydera chce pretendować do miana naturalistycznej odtrutki na lukier uderzający z popkulturowego przekazu dzisiejszych czasów. Reżyser stawia przed nami coś na kształt zwierciadła, w którym możemy się przejrzeć i zapytać, jakich herosów potrzebujemy? Jest coś niepokojącego w scenie, w której Batman przekonuje Marthę Kent, że jest „kolegą jej syna”, a ta poznaje ten fakt po pelerynie. Początkowy śmiech zamieni się tu w refleksję nad tym, kim de facto jest superbohater? Świat przedstawiony na ekranie trzęsie się bowiem w posadach: wszechobecna śmierć warunkuje nasze działanie, na głowy spadają nam kawałki walących się budynków, a wszelkie symbole nadziei, z wybuchającym w powietrze Kapitolem i umierającym Supermanem na czele, giną w odmętach przybierającego na sile zła. Nasze krzyki odbijają się echem wśród odległych gwiazd i planet. Tu nie ma miejsca na żadne kompromisy. Jedyną szansą na odwrócenie biegu rzeczy jest zrzucenie bogów czy herosów z piedestału. Śmierć Człowieka ze Stali staje się koniec końców jedynym wiarygodnym środkiem ku temu, by zebrać rozrzuconych po świecie superbohaterów. Rodząca się Liga Sprawiedliwości przekona się bowiem, że obwoływany przez część ludzi Mesjaszem Superman, największy z największych, skończył w trumnie na jednym z pól w Kansas, przykryty warstwą ziemi. Tylko zdając sobie sprawę z własnej śmiertelności herosi będą mogli do końca uwierzyć w ludzkość i obronić ją, obojętnie jakim kosztem. Obejrzyj nasz wywiad z Wonder Woman Zanim jednak zagrożenie nadejdzie, warto, by Snyder i inni kształtujący Kinowe Uniwersum DC na chwilę się zatrzymali, policzyli szable i przegrupowali siły. Liga Sprawiedliwości nie będzie świecić pełnym blaskiem, jeśli jedni jej członkowie będą zdobywać serca widzów po stokroć bardziej niż inni, a u jej fundamentów obok doskonałych twistów fabularnych wyrosną takie kwiatki, jak przyspieszony kurs przyjacielskiej relacji dwóch największych ikon świata superbohaterów. Jak przekonywał Hegel, nie jesteśmy w stanie przewidywać zdarzeń, tylko pojąć to, co już stało się faktem. Jakąś nadzieję daje metafora, jakiej w tym przypadku użył niemiecki filozof: sowa Ateny, symbol wiedzy i mądrości, wylatuje nie o świcie, ale właśnie o zmierzchu. Czas się więc w końcu obudzić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj