Mortdecai” to film będący ekranizacją książki „Nie wymachuj mi tym gnatem” autorstwa angielskiego pisarza Kyrila Bonfiglioli. Jest to historia brytyjskiego handlarza dziełami sztuki, któremu w momencie, gdy go poznajemy, nie wiedzie się najlepiej – ma do spłacenia 8 milionów funtów długów, żonie nie podoba się jego świeżo zapuszczony wąs, a znajomy agent brytyjskiego wywiadu zmusza go do pomocy w odnalezieniu zaginionego i niesłychanie cennego obrazu Goi. Sprawa jest o tyle trudna, że Mortdecai nie jest jedyną osobą, której zależy na zdobyciu tego słynnego dzieła sztuki. Wszystkiemu winna legenda, według której na odwrocie obrazu zapisano numery kont bankowych zawierających pieniądze ukryte przez hitlerowców za czasów II wojny światowej. Zapowiada się nieźle, prawda? Teoretycznie „Mortdecai” ma wszystko, czego potrzeba do stworzenia dobrej komedii – jest ekscentryczny, a jednocześnie zabawny główny bohater (jeden z tych sprytnych, a zarazem życiowo nieporadnych), jest sprzyjająca licznym gagom wartka akcja, są ciekawe postacie drugoplanowe i wiele okazji do rzucenia dobrym żartem. Tylko co z tego, skoro wszystko to wykorzystane zostało na opak? Ku mojemu zaskoczeniu mniej więcej po 30 minutach seansu zorientowałam się, że nie zaśmiałam się jeszcze ani razu. Tempo tego filmu jest dla mnie niezrozumiałe - akcja raz pędzi na łeb na szyję, by za chwilę wlec się niemiłosiernie. Dowcipy i gagi nie śmieszą wcale i stoją na wyjątkowo niskim poziomie – śmiem bowiem twierdzić, że zalewanie ekranu wymiocinami nie jest najlepszym sposobem na rozbawienie widza, podobnie jak niezbyt udane dowcipy o podtekście seksualnym czy do bólu ograne slapstickowe rozwiązania. [video-browser playlist="730681" suggest=""] Jednak nie to jest najgorsze. Problem leży gdzie indziej, a konkretnie w osobie odtwórcy tytułowej roli – Johnnym Deppie, który gra, jakby zapomniał, że nie jest na planie „Piratów z Karaibów”. Mortdecai w jego wykonaniu to tak właściwie Jack Sparrow, tylko w arystokratycznym wydaniu. Konia z rzędem temu, kto po odebraniu Mortdecaiowi rodowodu i kostiumu znalazłby 10 różnic między nim a Sparrowem. Mortdecai mówi, chodzi i błaznuje dokładnie tak samo jak słynny pirat, wprowadzając tym samym widza w stan przedziwnego dziwnego déjà vu, bo teoretycznie ogląda zupełnie co innego, ale w praktyce to samo. I gdyby to jeszcze było śmieszne, to bym się nie czepiała. Niestety rezultat jest daleki od chociażby zadowalającego. Można by się zatem zacząć zastanawiać, gdzie podczas kręcenia filmu był i co robił reżyser, skoro nie zauważył, że Depp robi go w konia, nie wysila się wcale i jedynie odcina kupony od swojego najbardziej znanego emploi. Czyżby zapanowanie nad gwiazdorską obsadą jego własnego filmu go przerosło? Czy też może jest jednym z niewielu ludzi na świecie, którzy „Piratów z Karaibów” nie widzieli? „Mortdecai” nie jest jednak filmem do końca złym. Sytuację trochę ratuje grająca żonę Mortdecaia Gwyneth Paltrow, która świetnie odnajduje się w roli niepozornej, a jednocześnie inteligentnej i przebiegłej femme fatale, a także wcielający się w wiernego lokaja Jocka Paul Bettany. To oni mogą się poszczycić nielicznymi autentycznie zabawnymi scenami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby Deppa zamienić na innego aktora, „Mortdecai” mógłby naprawdę śmieszyć. Niestety na takie zmiany już za późno i można tylko żałować, że tak dobrze zapowiadający się komediowy materiał został ostatecznie zmarnowany. Wydanie DVD nie zawiera jakichkolwiek liczących się dodatków, za to masę zapowiedzi i zwiastunów innych filmów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj