Akcja filmu rozgrywa się w małej miejscowości na Islandii, której izolację od świata podkreśla się na wszelkie możliwe sposoby – zarówno poprzez pokazywanie pustych ulic czy braku domków w sąsiedztwie, jak i przez oszczędne operowanie ludźmi w kadrze. Właśnie w takim środowisku funkcjonuje nasz główny bohater, Ingimundur (Ingvar Sigurðsson), mężczyzna po sześćdziesiątce. Już w pierwszych minutach filmu dowiadujemy się, że w jego życiu doszło do tragedii – podróżująca autem żona we mgle wypadła z drogi i zginęła na miejscu, czego świadkami jesteśmy w ponurej scenie otwarcia. Ingimundur, by całkowicie nie załamać się po jej stracie, spędza wolne chwile z wnuczką i poświęca się w zupełności remontowi domu, symbolicznie wręcz zbijając z desek rodzinę, która w jednej chwili mu się rozpadła. W pewnym momencie jednak mężczyzna odkrywa tajemnicę, którą skrywała przed nim żona – w świetle nowych informacji, jakie spadły na jego barki, próba pozbierania się po jej utracie będzie jeszcze trudniejsza. Nowy film Hlynura Pálmasona (twórca Zimowych braci) to dzieło bardzo wyważone, rzec można – kameralne. Cały ciężar emocjonalny produkcji położono na grę Sigurðssona, który jest obecny w zasadzie we wszystkich scenach, narzucając nam swoją perspektywę postrzegania. Aktor, choć na pierwszy rzut oka wyjątkowo powściągliwy, potrafi przekazać niesamowity ładunek emocjonalny samymi spojrzeniami czy mimiką – to właśnie za jego sprawą czułam się wciągnięta w całą opowieść. Sigurðssonowi dzielnie dorównuje młoda Ída Mekkín Hlynsdóttir, odtwórczyni roli jego wnuczki, Salki – dziewczynka kradnie sceny, w których się pojawia i przez cały seans trwałam w zachwycie nad jej wiarygodnością i autentycznością. Obsada dźwiga cały film w zasadzie wyłącznie na swoich barkach i udaje im się to z powodzeniem – te rozbrajająco ludzkie odruchy i emocje, jakie reprezentują grani przez nich bohaterowie, trudno byłoby sportretować lepiej. Jak na niszowe  kino przystało, w Białym, białym dniu nie znajdziecie twistów fabularnych czy dynamicznych zwrotów akcji – historia opowiadana jest bardzo powoli i przy braku większego skupienia łatwo można popaść przy niej w monotonię. Chociaż jest to opowieść o życiu i śmierci, o złamanym sercu i wielkiej miłości, uczucia na ekranie sygnalizowane są jedynie retrospekcjami, wyobrażeniami czy wspomnianą już mimiką głównego bohatera. Wybuchy emocjonalne można policzyć tu na palcach jednej ręki – ja z biegu jestem w stanie przypomnieć sobie dwa. Nikt tu nie płacze, nikt nie okazuje emocji, a akcja rozgrywa się na zamkniętej na świat, zimnej i wietrznej Islandii  – wszystko to buduje obraz hermetyczny i wywołuje lodowate wrażenie. W oczach i słowach Ingimundura w tym samym czasie kryje się jednak wybuchowa mieszanina trudnych emocji i za sprawą aktora rzeczywiście wyraźnie można to odczuć – cała opowiadana historia niechybnie zbliża się do finałowej kulminacji, w której namnażające się emocje wreszcie znajdują ujście. Wrażenie zbliżania się do temperatury wrzenia następuje tutaj jednak dość późno – początek filmu rzeczywiście zdaje się zbyt przeciągnięty, nawet jak na standardy kina niszowego, co w pierwszej połowie może wywoływać wrażenie znudzenia, a nawet lekkie zagubienie. Na szczęście są cudowne zdjęcia, które nie zawodzą – twórcy korzystają z całego arsenału zachwycających krajobrazów Islandii, które w chwilach wyjątkowego spowolnienia opowieści skutecznie trzymają przy ekranie. A skoro już o obrazie mowa, warto wspomnieć, że to właśnie z jego pomocą reżyser sięga po metafory i symbolikę – w filmie często operuje się obrazem na zasadzie wymieniających się jedna po drugiej plansz zdjęciowych. Patrzymy na zmieniające się kadry opisujące upływ czasu (postępujące po sobie pory roku na przykładzie jednego i tego samego ujęcia na dom), śledzimy wzrokiem sceny przedstawiające dziką naturę i przeplatające się ze zdjęciami z wypadku drogowego, czy wreszcie wraz z Ingimundurem przeglądamy pamiątki po zmarłej żonie lub wracamy pamięcią do części jej rzeczy osobistych, które pomagają nam przywołać jej postać z zaświatów (dosłownie – postać żony jest anonimowym widmem, które definiuje wyłącznie postrzeganie jej męża; czasem miałam wrażenie uczestniczenia w wywoływaniu ducha). Niektóre sceny mają bardzo symboliczny wydźwięk i pod pozorną prostotą skrywają głębię przekazu (mocną przenośnią staje się tu kamień, wykorzystywany w przeróżnych ujęciach), inne zaś uderzają w czarną komedię, a nawet groteskę, stawiając widza w pewnej niezręczności (jak choćby scena z Salką i złowioną rybą czy bajka na dobranoc opowiadana przez dziadka). Obraz zdecydowanie jest jedną z mocniejszych stron produkcji - reżyser dołożył wszelkich starań by uczynić film atrakcyjnym wizualnie i to między innymi dzięki temu seans pozostaje w głowie na dłużej, prowokując do indywidualnej refleksji. Wiele kwestii zostaje tu jedynie zasygnalizowanych i widz tak naprawdę nie otrzymuje odpowiedzi na tacy – musi raczej sam dopowiedzieć sobie niektóre kwestie i zinterpretować je po swojemu. Biały, biały dzień na pewno nie jest filmem dla wszystkich. To skromna produkcja, która opowiada o trudnych emocjach i która absolutnie nigdzie się nie spieszy - z miejsca możecie przygotować się na powolną akcję bez żadnych w zasadzie rozbłysków. Ma to jednak swój urok, który dostrzegalny jest zwłaszcza z perspektywy finału i oceny drogi, jaką w ciągu tych niecałych dwóch godzin seansu przebył główny bohater. Jeżeli skandynawskie dłużyzny nie są Wam straszne i cenicie sobie kino z artystycznej półki, ten tytuł ma szansę ująć także Was – dajcie mu odpowiednio dużo czasu na rozgrzewkę, a zagra Wam na emocjach, porazi autentycznością i sprowokuje do refleksji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj