Kiedy w marcu 2021 roku Netflix wydał rekordowe 55 milionów dolarów na Europejskich Targach Filmowych za prawa do zapowiadanego jako horror-thriller filmu Bielmo, można było się zastanawiać, czy to aby nie zakup kota w worku. Naprzeciw tym przypuszczeniom stanął jednak angaż Christiana Bale’a w roli głównej, bo gdy ten aktor jest zatrudniony do odegrania centralnej postaci w jakimś dziele filmowym, to o jakość tegoż możemy być spokojni, prawda? Ekranizacja powieści Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe z 2003 roku autorstwa amerykańskiego pisarza, Louisa Bayarda, to w zasadzie powinien być samograj. Zagadka kryminalna z makabrycznym morderstwem na pierwszym planie, osadzona w iście gotyckim klimacie na terenie zaśnieżonej Akademii Wojskowej w West Point, a to wszystko rozgrywa się w pierwszej połowie XIX wieku. No i przede wszystkim – ze znaczącym udziałem samego Edgara Allana Poego. Papier, jak wiemy, przyjmie wszystko, trudniejszą sztuką jest jednak przeniesienie tego na ekran i najnowsza produkcja Scotta Coopera (znanego m.in. z Hostiles czy Poroża) niejako to potwierdza. Ten 52-letni reżyser do tej pory pozostawał gdzieś na rubieżach Hollywood i wątpię, aby po Bielmie miało się to zmienić. Co prawda dystrybucja na Netfliksie powinna przynieść jakiś rozgłos, szczególnie z pomocą tak znakomitej obsady, to jednak samo usposobienie filmu wielu może zniechęcić. Mamy tutaj bowiem do czynienia ze slow burnem, w którym powolne tempo ma służyć opowiadanej historii i nadawać charakter całej produkcji. Całkiem ciekawy w tym kontekście jest zatem sam jej początek. Cooper, który jest także scenarzystą Bielma, nie traci czasu na jakieś zbędne ekspozycje, i w zasadzie od razu wrzuca nas w clou całej opowieści, jaką jest zagadka zbrodni. Rozwiązać ją ma Augustus Landor (Christian Bale), który jako emerytowany detektyw z pokaźnym bagażem doświadczeń, ale i sporą renomą, zostaje zatrudniony przez akademię do odszukania sprawcy mrożących krew w żyłach morderstw. Pomagać w tym zadaniu będzie mu jeden z kadetów z West Point. Tym „Watsonem” dla naszego „Holmesa” zostaje nie kto inny jak Edgar Allan Poe. W Bielmie występujący jeszcze jako młodzieniec, mocno niepewny siebie i z uwagi na swoją osobliwą prezencję często prześladowany, ale z drugiej strony wyjątkowo energiczny, pełny werwy i wykazujący zdolności detektywistyczne. Od razu trzeba wyróżnić w tym miejscu robotę, jaką wykonał dla tej postaci Harry Melling. Znany choćby z roli Dudleya Dursleya w serii o Harrym Potterze, stosunkowo młody aktor, portretuje znanego pisarza w bardzo przekonujący sposób. Jego styl mówienia, naznaczony pewną manierą, bliski przeszarżowania, ale trzymający się ram konwencji, oraz wrażliwość, z jaką wciela się w rolę Poego, nadając psychologicznej głębi tejże osobistości, naprawdę robią wrażenie. I to właśnie dynamika pomiędzy postaciami Mellinga i Bale’a jest największą siłą Bielma. Ich relacja typu mistrz – uczeń jest odpowiednio zarysowana i dźwiga ten film na swoich barkach.
fot. Scott Garfield/Netflix © 2022
+11 więcej
Problemów netfliksowego obrazu należy doszukiwać się w warstwie scenariuszowej, która pozostawia naprawdę sporo do życzenia. Centralny punkt w fabule, a więc zagadka kryminalna, jest w najlepszym wypadku przeciętna. Brak tu jakiejś większej zabawy z widzem, ciekawszego insynuowania możliwego rozwiązania abrakadabry, czy też sprytnego foreshadowingu. Na plus natomiast zapisałbym na konto produkcji motywy okultystyczne. Są one odpowiednio wyważone i ubarwiają świat przedstawiony, nigdy jednak nie przekraczają pewnej granicy, która mogłaby zaburzyć wiarę w to, co dzieje się na ekranie. Cooper odhacza zatem kolejne punkty sjużetu i prowadzi narrację w bardzo standardowy sposób, chyba zbyt prosty jednak, bo brakuje tutaj trochę finezji i jakiegoś autorskiego zęba. No i na koniec dostajemy również twist fabularny, i ciężko nie mieć wrażenia, że jest on trochę na doczepkę. Bo film wcale do niego nie prowadzi, a przedstawiona w Bielmie łamigłówka stawia akcenty w innych, niżby to sugerował finał, miejscach. Niestety w parze z przeciętną treścią, idzie także niewyróżniająca się zanadto forma. Zimowa sceneria pustkowi w West Point to wdzięczny materiał dla zdolnego operatora, i choć zdjęcia Masanobu Takayanagiego są wykonane z rzemieślniczą precyzją, a niektóre kadry skomponowano naprawdę zmyślnie, to jednak nie wybijają się szczególnie na tle reszty filmu. Muzyka uznanego Howarda Shore’a również nie oferuje czegoś wartego dłuższego zapamiętania i służy bardziej jako dopełnienie scen, na zmianę dziejących się w utrzymanych w półmroku pomieszczeniach oraz bijących po oczach grubą warstwą białego puchu plenerach. Wyróżnić natomiast trzeba kwestię kostiumów czy chociażby fryzur. Te są odpowiednio wyeksponowane i zwyczajnie uwiarygadniają świat przedstawiony. Wspomniałem na początku o świetnej obsadzie i nie da się ukryć, że Cooperowi udało się zebrać grupę naprawdę zdolnych aktorów. Bardzo dobremu Mellingowi i jadącemu troszkę na autopilocie, jednak nadal solidnemu Bale’owi towarzyszą m.in. również znani z filmów ze świata Wizarding World Simon McBurney oraz Timothy Spall, którzy na ekranie pojawiają się rzadko, ale kiedy już mamy okazję ich zobaczyć, to bez problemu wierzymy w ich żołnierską dyscyplinę i wysoką pozycję, jaką dzierżą w Akademii Wojskowej. Podziwiać możemy także odgrywającego postać tajemniczego doktora Toby’ego Jonesa i jego filmową małżonkę, z nieco przesadzoną kreacją, Gillian Anderson. Ostatecznie więc Bielmo to rozczarowanie, ponieważ sam zamysł filmu wykazywał dużo większy potencjał i zapowiadał coś lepszego, aniżeli to, co wysmażył nam finalnie reżyser. To zwyczajnie poprawna produkcja, z mocno wymuszoną wywrotką w ostatnich dziesięciu minutach. Na szczęście pomocną dłoń Cooperowi podali dwaj detektywi, którzy za sprawą przenikliwego wzroku Mellinga i Bale’a potrafili utrzymać uwagę widza podczas seansu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj