50-letni reżyser miał zamiar stworzyć obraz symboliczny, z kina niezależnego, co zdradzał już przepiękny plakat, nawiązujący do stylistyki filmowych posterów z lat 40. i 50. Natomiast intrygujący i nie mniej enigmatyczny trailer zwiastował oryginalnie oprawiony melodramat, z dużą dozą melancholii w stylu sentymentalnego, dawnego kina. I na tym się nie skończyło, bo w samym filmie Marszewski faktycznie się zabawił, łącząc w swoim dziele różne elementy – nieraz absurdalne, a przy tym sprzeczne i niepasujące do siebie. I tak dostaliśmy np. cichego bohatera, jakim jest żółw, sceny kręcone pod oślepiające światło oraz nietypową kolorystykę. Dwie dominujące barwy – czerwony i niebieski (a właściwie cyjanowy) – występują przez całą projekcję, niezależnie od miejsca i czasu akcji. (Niebiesko-czerwona kolorystyka zaczyna po dłuższej chwili irytować – podczas seansu czułem się, jakbym oglądał archaiczny film w 3D).
fot. Best Film
Ale to nie "symbolizm", a "minimalizm" jest słowem, które najlepiej określa dzieło autora filmu Jutro będzie niebo. Minimalizm, który zakrada się naprawdę wszędzie. Brytyjskie wsie i miasteczka wydają się wymarłe, dialogi nie należą do najbogatszych, a w produkcji poskąpiono efektów specjalnych. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie druga – ta gorsza – strona medalu minimalizmu. Film mocno skompresowano, skracając do ledwie godziny i dwudziestu minut, w wyniku czego ujęcia następują po sobie szybko, nie pozwalając na dobre rozwinąć się historii – która rozkręca się dopiero w połowie filmu, podczas pobytu głównych bohaterów na plaży. Minimalizm dopadł również Tomasza Kota. I nie chodzi tu o grę aktorską, a znaczenie jego roli w filmie. Postać Eryka Szumskiego, polskiego imigranta, który pojawia się dopiero w osiemnastej minucie, jest przyćmiona nie tylko przez jego żonę Dorę, ale także policjanta, w którego wciela się Lee Ross, oraz… motocykl. Niemniej jednoślad, utożsamiany z wolnością czy szybkością, nijak ma się do głównego tematu filmu, jakim jest szaleństwo. Bowiem Bikini Blue opowiada o Dorze – angielskiej pielęgniarce, żonie Eryka, który po wojnie osiadł się pod Manchester. Para doczekała się dziecka, jednak sielanka nie trwa długo: były oficer Wojska Polskiego zaczyna mieć problemy psychiczne, w końcu postanawia targnąć się na własne życie. W wyniku nieudanej próby samobójczej trafia do zamkniętego oddziału szpitala psychiatrycznego Mabledon Park. Żona, jak to żona – kochająca wiernie, póki śmierć ich nie rozłączy – postanawia odwiedzić męża w placówce.

Jednak ani obłąkanie, ani miłość nie zostały poważnie potraktowane. Pomysł na sukces Bikini Blue został popsuty przez dialogi oraz, paradoksalnie, fabułę. Scenariusz na pewno wydawał się ciekawy na papierze, jednak efekt końcowy nie zdaje egzaminu. Winę widziałbym przede wszystkim w zbyt dużej liczbie wątków. Autor chciał pokazać wszystkiego po trochu: w filmie nie zabraknie szaleństwa i powojennej traumy, namiętności kochanków, problemów rodzicielskich, intrygi, filozoficznych pytań, a także tematów politycznych i społecznych. Reżyser nie mógł się jednak zdecydować, na jakim aspekcie się skupić. Druga przyczyna słabej jakości to wcześniej wspomniany minimalizm. Szpital dla obłąkanych ma w sobie mało obłąkania, stanowiąc tylko tło. Nawet scena na plaży – moim zdaniem najlepsza część filmu – nie pozwala w pełni zaprezentować szaleństwa głównego bohatera. A szkoda, bo spodziewałem się filmu, w którym polski emigrant polityczno-wojenny nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości – ale nie jako potencjalnie niebezpieczny zbieg i niedoszły samobójca, ale przede wszystkim jako mąż, ojciec i członek lokalnej społeczności. Same relacje pomiędzy małżonkami też zostały niestety spłycone.

fot. Krzysztof Wiktor_SF Zebra

Nie oznacza to jednak, że obraz Marszewskiego jest totalną klapą. Z tłumu niedociągnięć pozytywnie wyróżnia się przede wszystkim gra aktorska. Tomasz Kot wywiązał się z powierzonego zadania perfekcyjnie, także pod kątem mówionym – jako anglojęzyczny aktor wypadł więcej niż dobrze. Nawet Lianne Harvey – debiutująca na dużym ekranie – jakoś tragicznie nie zagrała. Doceniam również jeden z ostatnich fragmentów, dotyczący przeszłości głównego bohatera, który potrafi zrobić niemały mętlik w głowie widza. Niestety efekt został spartaczony przez zakończenie – mimo że piękne wizualnie i muzycznie, kulejące fabularnie i zbyt sielankowe, stojące w sprzeczności z tym, co wcześniej się wydarzyło.

Bikini Blue to bardzo nierówny film. Dzieło Jarosława Marszewskiego na pewno nie jest najgorszą produkcją, ale zdecydowanie też nie jest wybitną z polskiej kinematografii – nadającą się raczej na jeden seans. Jest to obraz ambitny, pełen symboliki i nawiązań do powojennego kina, bawiący się konwencjami, z ciekawie napisaną historią i bohaterami. Jednak długość oraz realizacja operatorsko-montażowa, niepozwalająca na pełne ukazanie emocji bohaterów, stłamsiła ogromny potencjał tkwiący w scenariuszu. Za mało "bikini", za dużo "blue".

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj