No chyba, że spojrzymy na ten film pod kątem szumu medialnego, jaki wywołał jeszcze przed premierą – wtedy na wydarzenie by się nadawał. Zbyt dużo pisano o błędnym wizerunku orła białego na polskich sztandarach i innych uroczych kuriozach, aby udać się do kina z nadzieją na film historyczny. Można byłoby się tu rozpisać o wielu innych uchybieniach (zaczynając już od samego angielskiego tytułu, pod jakim film będzie się ukazywał "w kinach na całym świecie"), ale nie ma to sensu. Po pierwsze, dla następnego pokolenia, które już nie będzie miało historii w liceum, różnica pomiędzy odsieczą wiedeńską, a bitwą pod Grunwaldem i tak będzie mało ważna (zupełnie jak dla nas kwestia, czy husaria miała te skrzydła na plecach, czy jednak nie). Po drugie, producent filmu ładnie wykaraskał się z wpadki broniąc się stwierdzeniem, że film ma "bajkową" konwencję.
[image-browser playlist="598046" suggest=""]©2012 Monolith Films
W porządku. Staramy się to uszanować i niniejszym nastawiamy się na coś w stylu "Rok 1612" (reż. Władimir Chotinienko), czyli jednorożce i prostych chłopów, którzy z kawałka skóry tudzież sznurka potrafią sklecić armatę zdolną rozwalić w pył wojsko złych Lachów. Z tą różnicą, że tym razem mamy być "ci dobrzy". Więcej! Po obejrzeniu zapowiedzi kinowej pojawia się cień nadziei, że na pierwszy plan opowieści wysunie się właśnie któraś z polskich postaci historycznych. Nic bardziej mylnego. Głównym bohaterem filmu jest mnich Marco z Aviano (F. Murray Abraham), który w dzieciństwie został połączony nicią przeznaczenia z tureckim wodzem – Kara Mustafą (Enrico Lo Verso). To wokół tej pary jest budowana cała historia odsieczy wiedeńskiej. Gdzieś pomiędzy nimi pojawia się jeszcze widmo-wilk, który okazuje się być duchem zmarłego dziadka Marco – to tak w ramach już wspomnianej "bajkowej" konwencji.
Czepliwość w stosunku do historycznych nieścisłości (ujmując to dyplomatycznie) można przeboleć, ale film i tak drażni. Już na wstępie mierzi główny bohater. Pomijając jego nad wyraz egzaltowaną świętość oraz słabość do wygłaszania długich, patetycznych kazań, nie można oprzeć się wrażeniu, że jest on tam jedynym człowiekiem z odpowiednim narządem pod czaszką. Jego mądrość jest uwypuklona głównie kosztem innych bohaterów – przedstawionych w większości jako banda płytkich, zadufanych w sobie ignorantów. O ile jeszcze Piotr Adamczyk jako Leopold I Habsburg potrafił być w tym względnie komiczny, o tyle reszta bohaterów przedstawiała się mocno słabo i jednowymiarowo.
[image-browser playlist="598047" suggest=""]©2012 Monolith Films
To samo tyczy się zbiorowego czarnego charakteru, czyli muzułmanów. Ani hasła tolerancji głoszone przez Marco, ani nawet "bajkowa" konwencja nie jest w stanie złagodzić tego, jak niekonsekwentnie i przez to niesprawiedliwie, została przedstawiona w tym filmie kultura oraz religia islamu. Nie ma to jak pogłębić dobrze ugruntowane stereotypy, nawet jeśli kompletnie mijają się z logiką (dobrym przykładem jest dylemat moralny jednego z pobocznych bohaterów, Abula, granego przez Yorgo Voyagisa).
Mówiono o tym, że film ma być w pewnej mierze hołdem dla Polski, tymczasem "naszych" postaci historycznych jest w tym filmie jak na lekarstwo. Sobieski (Jerzy Skolimowski), jak na deus ex machina przystało, pojawia się nagle. Wpadł do Wiednia ot tak, w przypływie dobrego serca. To, co o nim wiemy ze źródeł historycznych sprawiło, że postać ta miała niezwykły potencjał na niesamowicie barwnego i charakterystycznego bohatera filmowego: rubasznego sarmatę, "barokowego romantyka" piszącego listy do swojej Marysieńki – wybór był naprawdę szeroki. Potencjał ten został przez scenarzystę zmarnowany w całości. Sobieski w jego obrazie ma dwie cechy, które mają go odróżniać od reszty: nie bawi się w konwenanse i jest stary (54 lata). No i dowodzi husarią, której brawurowa szarża sprawia, że każdy polak siedzący na fotelu kinowym na chwilkę spuchnie z dumy.
[image-browser playlist="598048" suggest=""]©2012 Monolith Films
Choć trzeba przyznać, że przychodzi to z trudem. Bo i jak tu puchnąć, kiedy to, co zazwyczaj powoduje puchnięcie, czyli efekty specjalne, plasuje się gdzieś na poziomie Złotego Smoka z "Wiedźmina" (choć może to też była jakaś zawoalowana forma hołdu, tym razem dla polskiej kinematografii?). Raczej nie było sensu rzucać tego obrazu na duży ekran, tym bardziej w XXI wieku. Armia Kara Mustafy miała liczyć 300 000 (!) wojowników gotowych zginąć w ramach dżihadu (!!), tymczasem pole bitwy nie należało do zatłoczonych. Sceny kręcone w blue boxie są zauważalne gołym, niewprawionym i na wpół ślepym okiem, ale to dopiero wybuchy uświadamiają nam jak bardzo cięto po kosztach produkcji. Muzyka przypomina ścieżki dźwiękowe do gier i to sprzed dziesięciu lat. W tym wszystkim kostiumy i gra aktorska wydają się być naprawdę mocnym punktem.
Cierpi więc mnich Marco – bo spośród bohaterów nikt nie dorównuje mu intelektem na tyle, aby pojąć jego wizję wiary w Boga i/lub wojny z Turkami. Cierpi producent i reszta ekipy odpowiedzialnej za "Bitwę pod Wiedniem", którzy także czują się niezrozumiani przez polską krytykę. A i widza boli, kiedy musi na to wszystko patrzeć, nie mogąc odpędzić wrażenia, że i jego inteligencji tutaj nie doceniono.