Black-ish opowiada o losach rodziny Johnsonów. W jej skład wchodzą: Andre, Rainbow i ich czwórka dzieciaków. Do tego dochodzi oczywiście obowiązkowo upierdliwy ojciec. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że twórcy operują schematami: kochający się, ale czasami kłócący rodzice; marudzący dziadek, który na końcu dzieli się swoją mądrością, rozwiązując problemy; wreszcie dzieciaki, które składają się z niemal samych klisz - zbuntowana nastoletnia córka spędzająca czas przy komórce, syn myślący o swoich kumplach i dziewczynach oraz dwa mało rozgarnięte maluchy. Jest to jednak tylko złudzenie, ponieważ serial ma do zaoferowania dużo więcej. 

Świetnym rozwiązaniem było umiejscowienie akcji w Los Angeles, w rodzinie z wyższej klasy społecznej. Dzięki temu i wprowadzeniu wątku głównego, jakim jest próba nauczenia dzieci tożsamości kulturowej i życia według jej zasad, widz jest świadkiem komicznych sytuacji. Andre senior dwoi się i troi, by zaszczepić w dzieciach kulturowy patriotyzm. Niestety nie najlepiej mu to wychodzi. Jego żona jest nowoczesną kobietą lekarzem o liberalnych poglądach, ojciec zaś to stary, konserwatywny facet, któremu wszystko jest już obojętne. Jeszcze gorzej jest z dzieciakami, które wychowały się w białej dzielnicy, są jedyną czarną rodziną na przedmieściach i mają gdzieś to, jakie są ich korzenie - dla nich świat jest miejscem otwartym, w którym znajdą się wszyscy. Kolor skóry jest tutaj najmniej ważny. 

[video-browser playlist="633243" suggest=""]

Największym plusem produkcji jest brak wymuszonego humoru. Wszystko jest tutaj naturalne, a to dzięki Anthony'emu Andersonowi, którego ekspresja i mimika potrafią rozbawić do łez. Jest w tym także pewna przewrotność - Anderson to jedna z ostatnich osób, które pasują na postać będącą wiceprezydentem dużej korporacji. Między aktorami tworzy się też fajna chemia. Tracee Ellis Ross idealnie pasuje do roli ogarniętej pani domu, która tonuje swojego zwariowanego męża. Najbardziej zapadła mi w pamięć scena, w której mówi, że też ma ważną i odpowiedzialną pracę. Jej mina jest wtedy bezbłędna i potrafi rozbawić do łez. 

Dużo dobrego robią rozbrykane maluchy. Idealnie dobrano młodocianych aktorów, którzy tworzą pozytywną atmosferę. Black-ish ogólnie jest ciepłym, miłym serialem, dobrze nakręconym i z niewymuszonym humorem. Pasują tutaj wszystkie elementy. Laurence Fishburne, choć nie jest kojarzony z postaciami dziadków i nestorów rodu, również sprawdza się znakomicie. Scena z bar micwą, a potem z afrykańskimi obrzędami wchodzenia w dorosłość również potrafi rozśmieszyć. 

Czytaj również: Wysoka oglądalność komedii "Black-ish"

Nowy sitcom zapewnia pewien powiew świeżości. Po "kulturowych zapędach" twórców i próbach połączenia dwóch światów, jakimi są środowiska afroamerykańskie i "ludzi białych", spodziewałem się pewnego problemu. Nietrudno przekroczyć tutaj cienką granicę, jaka dzieli dobry humor od nieco rasistowskich żartów. Na szczęście Anderson wraz z obsadą częściej śmieją się z samych siebie i usilnych prób oddzielenia tego, co inne, od tego, co powszechne. I choć można tutaj odnaleźć echa serialu Billa Cosby'ego czy choćby "Księcia z Bel-Air" (na dobrą sprawę też każdej innej tego typu produkcji, w której główne role grają czarnoskórzy aktorzy), to ogląda się to przyjemnie. Black-ish daję spory plus i czekam na nowe odcinki. Bardzo dobrze otworzył się nam nowy sezon w telewizji, jeżeli chodzi o sitcomy!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj