#blackAF to serial dość specyficzny, bo rozmawiamy o gatunkowym miksie. Częściowo jest to sitcom o rodzinie, a takich były setki. Jednocześnie twórca podchodzi do tego w inny, świeży sposób. Częściowo to serial stylizowany na dokument w stylu popularnego Biura, więc wszystko, co obserwujemy, jest kręcone przez ekipę zatrudnioną przez bohaterów. Częściowo to rzecz wpisująca się w stylistykę takich Odcinków, czyli obserwujemy wykręconą, szaloną, fikcyjną wersję prawdziwej osoby, która w sposób nietuzinkowy chce puentować wiele absurdów rzeczywistości. Zatem pod względem formy jest to coś naprawdę interesującego, a ta mieszanka pozwala niewątpliwie się zainteresować prezentowanymi przez Barrisa pomysłami, humorem i samą opowieścią. Zaskakującą decyzją było obsadzenie w głównej roli Kenyi Barrisa samego zainteresowanego. Zatem uznany i nagradzany scenarzysta Czarno to widzę, Grown-ish i Miszmasz zadebiutował jako aktor i tak naprawdę to była największa niewiadoma tego projektu. W końcu on sam doskonale wie, jak trudno jest grać w komediach, jak dobrze wykazać się wyczuciem przy egzekucji gagów czy sprawdzić się w scenach wymagających emocji. Tutaj pomogła mu cała konwencja dokumentu oraz fakt, że grał fikcyjną wersję samego siebie, więc miał w tym przypadku więcej swobody, by zaakcentować określone rzeczy, na których mu jako twórcy zależało. Trzeba przyznać, że sprawdza się lepiej niż można było oczekiwać i w wielu gagach udaje mu się dobrze wczuć w komediowy timing, a do tego tworzy przekonujący duet z Rashidą Jones, grającą jego żonę. Też dobrze dobrano aktorów do ról dzieciaków, ale zdecydowanie pozytywnie wyróżnia się Iman Benson w roli Drei, która jako narratorka historii ciekawie puentuje wiele jej aspektów, a humorystycznie sprawdza się w wielu scenach. Każdy, kto zna seriale Kenyi Barrisa, wie, czego mniej więcej oczekiwać, bo twórca ma dość charakterystyczny styl tworzenia historii czarnoskórych rodzin. Przede wszystkim w odróżnieniu od wielu produkcji stricte skierowanych do afroamerykańskiej publiczności (np. filmy Tylera Perry'ego), jego twórczość jest bardziej uniwersalna. #blackAF nie jest w tym aspekcie wyjątkiem, bo choć jest to historia chorobliwie bogatej rodziny Afroamerykanów, twórca porusza wiele ponadczasowych kwestii, z którymi można identyfikować się bez względu na miejsce zamieszania czy kolor skóry. Jako że w centrum jest rodzina dysfunkcyjna, udaje się opowiedzieć historię o wielu problemach współczesnej rzeczywistości: brak kontaktu z dziećmi, pracoholizm, nieumiejętność rzeczowej komunikacji, problemy w relacjach małżeńskich, błędne decyzje wychowawcze czy rola pieniądza w życiu. Gdy tak z perspektywy sezonu oglądamy wiele problemów, z jakimi zmagają się bohaterowie, może dać to do myślenia nad pewnymi przywarami rodzinnego życia, a to zawsze jest duży plus, gdy ktoś pokazuje mądrze wnioski z ludzkiej obserwacji. Ale nie tylko to jest mocną stroną #blackAF, bo obok tego jest sporo dystansu do samego Barrisa oraz hollywoodzkiego blichtru. Pokazanie choćby problemu amerykańskiego społeczeństwa daje do myślenia, bo Barris stawia tezę, która wydaje się niegłupia: biali krytycy boją się negatywnie oceniać twórczość czarnoskórych filmowców z uwagi na społeczny stan USA, a Afroamerykanie nie chcą otwarcie krytykować twórczości innych czarnoskórych reżyserów, bo przyjęło się ogólnie, że wszyscy muszą się wspierać, bez względu na to, jaką jakość ich produkcje oferują. Tego typu motywy w tym serialu się pojawią i mogą dać do myślenia, bo Barris tym samym puentuje hipokryzje amerykańskiej rzeczywistości (np. z uporem powtarzając gag, że wszystko, co złe u Afroamerykanów, to wynik niewolnictwa, nawet gdy naprawdę tak nie jest) - także dając prztyczki w nos innym twórcom, z którymi jest związany pomysłowo zrealizowany gag z piątego odcinka, w którym Ava DuVernay, Tim Story i inni podchodzą z dystansem do samych siebie.
fot. Netfix
Jednak patrząc na cały sezon, trudno nie kryć rozczarowania względem jakości, którą Kenya Barris zaserwował. Jest w tym wiele mądrych, pomysłowych, trafnych gagów i obserwacji, a zarazem edukacyjne i ciekawe spojrzenie na życie Afroamerykanów. Jednocześnie jednak scenariuszowo serial traci impet po kilku odcinkach i staje się dziwnie odtwórczy - gagi, które początkowo bawiły, stają się zbyt często powtarzane, a motywy stają się jednostajnie odtwarzane (kłótnie Kenyi z żoną). Gdzieś w tym brakuje pazura i zamiast bawić i ekscytować nietuzinkowymi rozwiązaniami, serial zaczyna nudzić własną odtwórczością pod względem komediowym i fabularnym. Zwłaszcza sama postać Kenyi w maniakalnym powtarzaniu pewnych rzeczy staje się jedną z wad, gdy początkowo jest zaletą. Trudno więc powiedzieć, że #blackAF jest serialem bardzo udanym pod tym względem, bo humorystycznie pozostawia wiele do życzenia (zwłaszcza gdy wiemy, na co stać twórcę, patrząc na Czarno to widzę i spółkę), ale bynajmniej nie chodzi mi o to, że jest to słabe. Bardziej wkrada się nierówność, która zdaje się marnować budowany potencjał całej konwencji. Nie mam złudzeń, że #blackAF będzie odbierany w skrajnościach. Jednym przypadnie do gustu konwencja, specyficzność i nierówny, ale często trafny humor, inni zmieszają ten serial z błotem. Być może jest to trochę takie Czarno to widzę z dysfunkcyjną rodziną i wulgaryzmami, ale ja to kupuję. Zarazem jednak druga połowa sezonu stała się tak zaskakująca nierówna i mało angażująca, że nie mogę z czystym sumieniem tego serialu wychwalić, bo koniec końców całość powinna wypaść lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj