#blackAF: sezon 1 - recenzja
#blackAF to pierwszy serial komediowy stworzony dla Netflixa przez odnoszącego sukcesy twórcę Czarno to widzę. Co przygotował Kenya Barris? Oceniam.
#blackAF to pierwszy serial komediowy stworzony dla Netflixa przez odnoszącego sukcesy twórcę Czarno to widzę. Co przygotował Kenya Barris? Oceniam.
#blackAF to serial dość specyficzny, bo rozmawiamy o gatunkowym miksie. Częściowo jest to sitcom o rodzinie, a takich były setki. Jednocześnie twórca podchodzi do tego w inny, świeży sposób. Częściowo to serial stylizowany na dokument w stylu popularnego Biura, więc wszystko, co obserwujemy, jest kręcone przez ekipę zatrudnioną przez bohaterów. Częściowo to rzecz wpisująca się w stylistykę takich Odcinków, czyli obserwujemy wykręconą, szaloną, fikcyjną wersję prawdziwej osoby, która w sposób nietuzinkowy chce puentować wiele absurdów rzeczywistości. Zatem pod względem formy jest to coś naprawdę interesującego, a ta mieszanka pozwala niewątpliwie się zainteresować prezentowanymi przez Barrisa pomysłami, humorem i samą opowieścią.
Zaskakującą decyzją było obsadzenie w głównej roli Kenyi Barrisa samego zainteresowanego. Zatem uznany i nagradzany scenarzysta Czarno to widzę, Grown-ish i Miszmasz zadebiutował jako aktor i tak naprawdę to była największa niewiadoma tego projektu. W końcu on sam doskonale wie, jak trudno jest grać w komediach, jak dobrze wykazać się wyczuciem przy egzekucji gagów czy sprawdzić się w scenach wymagających emocji. Tutaj pomogła mu cała konwencja dokumentu oraz fakt, że grał fikcyjną wersję samego siebie, więc miał w tym przypadku więcej swobody, by zaakcentować określone rzeczy, na których mu jako twórcy zależało. Trzeba przyznać, że sprawdza się lepiej niż można było oczekiwać i w wielu gagach udaje mu się dobrze wczuć w komediowy timing, a do tego tworzy przekonujący duet z Rashidą Jones, grającą jego żonę. Też dobrze dobrano aktorów do ról dzieciaków, ale zdecydowanie pozytywnie wyróżnia się Iman Benson w roli Drei, która jako narratorka historii ciekawie puentuje wiele jej aspektów, a humorystycznie sprawdza się w wielu scenach.
Każdy, kto zna seriale Kenyi Barrisa, wie, czego mniej więcej oczekiwać, bo twórca ma dość charakterystyczny styl tworzenia historii czarnoskórych rodzin. Przede wszystkim w odróżnieniu od wielu produkcji stricte skierowanych do afroamerykańskiej publiczności (np. filmy Tylera Perry'ego), jego twórczość jest bardziej uniwersalna. #blackAF nie jest w tym aspekcie wyjątkiem, bo choć jest to historia chorobliwie bogatej rodziny Afroamerykanów, twórca porusza wiele ponadczasowych kwestii, z którymi można identyfikować się bez względu na miejsce zamieszania czy kolor skóry. Jako że w centrum jest rodzina dysfunkcyjna, udaje się opowiedzieć historię o wielu problemach współczesnej rzeczywistości: brak kontaktu z dziećmi, pracoholizm, nieumiejętność rzeczowej komunikacji, problemy w relacjach małżeńskich, błędne decyzje wychowawcze czy rola pieniądza w życiu. Gdy tak z perspektywy sezonu oglądamy wiele problemów, z jakimi zmagają się bohaterowie, może dać to do myślenia nad pewnymi przywarami rodzinnego życia, a to zawsze jest duży plus, gdy ktoś pokazuje mądrze wnioski z ludzkiej obserwacji. Ale nie tylko to jest mocną stroną #blackAF, bo obok tego jest sporo dystansu do samego Barrisa oraz hollywoodzkiego blichtru. Pokazanie choćby problemu amerykańskiego społeczeństwa daje do myślenia, bo Barris stawia tezę, która wydaje się niegłupia: biali krytycy boją się negatywnie oceniać twórczość czarnoskórych filmowców z uwagi na społeczny stan USA, a Afroamerykanie nie chcą otwarcie krytykować twórczości innych czarnoskórych reżyserów, bo przyjęło się ogólnie, że wszyscy muszą się wspierać, bez względu na to, jaką jakość ich produkcje oferują. Tego typu motywy w tym serialu się pojawią i mogą dać do myślenia, bo Barris tym samym puentuje hipokryzje amerykańskiej rzeczywistości (np. z uporem powtarzając gag, że wszystko, co złe u Afroamerykanów, to wynik niewolnictwa, nawet gdy naprawdę tak nie jest) - także dając prztyczki w nos innym twórcom, z którymi jest związany pomysłowo zrealizowany gag z piątego odcinka, w którym Ava DuVernay, Tim Story i inni podchodzą z dystansem do samych siebie.
Jednak patrząc na cały sezon, trudno nie kryć rozczarowania względem jakości, którą Kenya Barris zaserwował. Jest w tym wiele mądrych, pomysłowych, trafnych gagów i obserwacji, a zarazem edukacyjne i ciekawe spojrzenie na życie Afroamerykanów. Jednocześnie jednak scenariuszowo serial traci impet po kilku odcinkach i staje się dziwnie odtwórczy - gagi, które początkowo bawiły, stają się zbyt często powtarzane, a motywy stają się jednostajnie odtwarzane (kłótnie Kenyi z żoną). Gdzieś w tym brakuje pazura i zamiast bawić i ekscytować nietuzinkowymi rozwiązaniami, serial zaczyna nudzić własną odtwórczością pod względem komediowym i fabularnym. Zwłaszcza sama postać Kenyi w maniakalnym powtarzaniu pewnych rzeczy staje się jedną z wad, gdy początkowo jest zaletą. Trudno więc powiedzieć, że #blackAF jest serialem bardzo udanym pod tym względem, bo humorystycznie pozostawia wiele do życzenia (zwłaszcza gdy wiemy, na co stać twórcę, patrząc na Czarno to widzę i spółkę), ale bynajmniej nie chodzi mi o to, że jest to słabe. Bardziej wkrada się nierówność, która zdaje się marnować budowany potencjał całej konwencji.
Nie mam złudzeń, że #blackAF będzie odbierany w skrajnościach. Jednym przypadnie do gustu konwencja, specyficzność i nierówny, ale często trafny humor, inni zmieszają ten serial z błotem. Być może jest to trochę takie Czarno to widzę z dysfunkcyjną rodziną i wulgaryzmami, ale ja to kupuję. Zarazem jednak druga połowa sezonu stała się tak zaskakująca nierówna i mało angażująca, że nie mogę z czystym sumieniem tego serialu wychwalić, bo koniec końców całość powinna wypaść lepiej.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat