Arthur i Grace docierają do Steel City, opuszczonego miasta, gdzie natykają się na dziwaczną sektę. Jej członkowie kradną bohaterom samochód, co zmusza zawodników do konfrontacji z autochtonami. Niestety oprócz wyznawców, w mieście grasuje ktoś jeszcze. Przerażające Mroki, to pół ludzie, pół mutanci odżywiający się paliwem i zabijający wszystko, co stanie im na drodze. Powyższy zarys fabularny, pozornie nie rokuje dobrze. Kolejne tendencyjna, postapokaliptyczna opowiastka, gdzie trup ściele się gęsto. Twórcy Blood Drive po raz kolejny pokazują, że tradycyjna droga przy budowaniu opowieści fabularnych jest im obca. Konfrontacja w Steel City jest przewrotna, zabawna i błyskotliwa. Dodatkowo Blood Drive w trzecim odcinku daje pstryczka w nos konkurencyjnym produkcjom w podobnym stylu, parodiując i wyśmiewając najbardziej charakterystyczne motywy survivalowych obrazów. Żargon i sposób działania sekty, na którą natrafiają Arthur i Grace może rozbawić do łez. Podobnie jak finałowa walka z Mrokami, które zostają wykorzystane jako… dopalacz do auta bohaterów. Dobrze, że wyścig znowu rusza z kopyta. Po zeszłotygodniowej przerwie rywalizacja wreszcie nabiera rumieńców. Ponownie dostajemy konwencję rodem z Wyścigu armatniej kuli, gdzie obserwujemy zmagania na trasie z perspektywy różnych zawodników. Oczywiście w centrum wydarzeń stoi para głównych bohaterów, ale w każdym odcinku poznajemy trochę lepiej ich konkurentów. W omawianym epizodzie mamy „przyjemność” przejechać się w hybrydzie pewnego znerwicowanego małżeństwa. Perypetie Cliffa i Domi to świetnie napisany wątek drugoplanowy, bazujący na kontraście pomiędzy osobliwościami postaci a sytuacją, w której się znaleźli. Para statecznych małżonków, ona dominująca samica alfa, on – schowane pod pantoflem popychadło. Chyba każdy z nas ma wśród znajomych pary, które łączy tego typu relacja. Postawienie takiego tandemu w krwawym wyścigu to kuriozalny pomysł, który – o dziwo –   sprawdza się doskonale, dzięki czemu oglądający mają niezły ubaw. Widać, że twórcy serialu robią wszystko, aby w każdym możliwym aspekcie serial miał w sobie oryginalność i świeżość. Oczywiście nie zawsze udaje im się uzyskać zamierzony efekt, ale ważne jest, że w poszczególnych odcinkach czuć chęć wyzwolenia Blood Drive ze skostniałych ram współczesnej telewizji. Grindhouse, wbrew pozorom, to nie tylko głupia, bezmyślna sieczka, ale smakowity produkt dla znawców popkultury i postmodernistycznych wyjadaczy. Krwawa jatka jest dużo bardziej atrakcyjna, gdy możemy ją odnieść pod względem formy, jak i treści do pewnych trendów i stylów obecnych w kulturze. Twórcy serialu dobrze to rozumieją, ale jeszcze nie zawsze udaje im się trafić w dziesiątkę ze swoimi pomysłami. Są jednak na dobrej drodze. Do całkowitego sukcesu potrzebne byłoby dopracowanie głównych bohaterów. Są oni nadal jedną z najsłabszych stron serialu. Zarówno osobowość postaci, jak i relacja miedzy nimi to nic nowatorskiego i pod tym względem opowieść dość mocno kuleje. Jeśli chcemy zbudować niestandardową produkcję, zacznijmy od najważniejszych jej elementów. Jeśli pierwszoplanowi bohaterowie nawalają, to ciężko o stuprocentowy sukces. Wątek sekty i Steel City zawiera kilka poważniejszych motywów. Twórcy próbują zdramatyzować akcję, wprowadzając dylematy moralne, uwiarygadniające motywy kultystów. Zrozumiałe jest, że twórcy chcieli w ten sposób nadać głębie światu, w którym toczy się akcja, jednak zabrakło tym razem trochę kreatywności.  Tragizm postapokalipsy znamy przecież dobrze z innych tego typu produkcji. Twórcy w tym segmencie nie wysilili się za bardzo i wyszło mało zaskakująco. Całe szczęście takich motywów jest jak na razie bardzo mało i nie rzutują negatywnie na konwencję. Podobnie sytuacja wygląda z wątkiem Carpentera. To już kolejny odcinek, w którym znajduje się on w niewoli. Jego rola ma za zadanie rozbudować emocjonalnie postać Arthura, jak na razie jednak jest jedynie nieciekawym przerywnikiem w wyścigu. Mimo pewnych niedociągnięć całość robi jednak dobre wrażenie. Niezobowiązująca rozrywka jest najlepsza wtedy, gdy bawi się konwencją i ma za nic ramy i zasady rządzące współczesną kulturą. W końcu chaos i anarchia najlepiej sprawdzają się w sztuce. A nóż wyjdzie z takiego połączenia coś przełomowego?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj