Bloodhounds to gatunkowa mieszanka, która łączy kino akcji z historią gangsterską, a wszystko to polane jest sosem obyczajówki. To właśnie ten ostatni aspekt jest problematyczny dla osób, które za bardzo nie są zaznajomione z serialami z Korei Południowej. Produkcja z czasem zbyt mocno idzie w koreańskie dramy i traci na swojej uniwersalności. Staje się zwyczajnie kiczowate, bo rzeczy obyczajowe są banalne i do bólu ckliwe, przez co nie sprawdzają się pod kątem emocjonalnym.  Nie zmienia to jednak faktu, że historia dwójki bokserów w gangsterskim świecie ma swoje plusy. Przede wszystkim jest to prawdopodobnie jedna z niewielu produkcji, która w sposób przemyślany, sensowny i ciekawy pokazała na ekranie rzeczywistość w czasie pandemii koronawirusa. Nie jest to wabik, obrazowany przez jedną czy dwie sceny z maseczką. To właśnie w ten wątek wpisane są problemy finansowe tych dobrych i oszustwa bandy lichwiarzy. Takim sposobem COVID-19 staje się punktem wyjścia do opowiedzenia historii mającej sens i realizm na takim poziomie, że potrafimy uwierzyć w to, co na ekranie nam prezentują. To zmienia trochę postrzeganie historii, decyzji bohaterów i całej otoczki. Zdecydowanie na plus! To, co wyróżnia Bloodhounds na tle innych seriali, to akcja. Mamy bokserów, więc twórcy wykorzystują to do pokazania porywających scen walk. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem produkcję, która w tak efektywny sposób wykorzystuje techniki bokserskie w walkach ulicznych, a nie na ringu. Te sceny to efekt godzin tytanicznej pracy, bo aktorzy wypadają naturalnie i wiarygodnie. Nie ma tu uciekania kamerą czy dynamicznego montażu, by ukryć dublerów. Widzimy, że to aktorzy biorą w tym udział i piorą zbirów, że aż iskrzy. Mamy więc walki widowiskowe, doskonale nakręcone i odpowiednio nacechowane emocjami. I co najważniejsze, są one wykorzystywane jako narzędzie opowiadania historii, bo w obu przypadkach dzięki walkom bohaterowie dojrzewają, zmieniają się i stają się silniejsi. Dobrze to widać w pojedynku z osiłkiem, który najpierw kończy się sromotną porażką, a potem spektakularnym zwycięstwem. To detale, które nadają tym potyczkom charakter i znaczenie. Doskonale się to ogląda! I nawet jeśli czysto filmowo realizm tych pojedynków zostaje za drzwiami, nie zmienia to ich jakości. Dla tych walk warto zdecydować się na seans. Ważny w takich historiach jest czarny charakter. W tym przypadku casting staje się kluczem do sukcesu, bo Sung-woong Park to człowiek urodzony do grania zbirów z klasą. Charyzmatyczny, inteligentny, a gdy trzeba, brudzący sobie ręce i groźny. Świetny złoczyńca, który do pewnego momentu jest zaletą Bloodhounds – napędza działania bohaterów, a jego rola w tej wojnie jest interesująco rozbudowana. Problemem jest finał –  gdy dochodzi do kulminacyjnej konfrontacji, ta postać traci swoje zalety. Pojedynek przez to też jest zbyt krótki, za mało dynamiczny i pozbawiony oczekiwanego wydźwięku emocjonalnego. Tak jakby w kluczowym momencie zabrakło pomysłu na zakończenie; na tę oczekiwaną kropkę nad i, która zamknie ten wątek w pełni satysfakcji.  Bloodhounds to naprawdę niezły serial, który jednak wymaga od widza dystansu. Większa niż zazwyczaj specyficzność koreańskiego stylu opowiadania historii może odrzucić niektórych widzów, ale sceny walk wiele nadrabiają i dostarczają wrażeń. Niestety, jest też zdecydowanie zbyt dużo dłużyzn, ckliwość i banał, bo pod kątem emocji obrane decyzje nie spełniają swojej funkcji tak, jak oczekiwaliby tego twórcy. Spokojnie można byłoby to skrócić o dwa odcinki i pozbyć się niektórych momentów, które zdecydowanie odnoszą odwrotny skutek od zamierzonego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj