Bo we mnie jest seks nie jest typowym filmem biograficznym. Reżyserka Katarzyna Klimkiewicz bierze bowiem tylko drobny wycinek życia Kaliny Jędrusik (Maria Dębska) i pokazuje go widzom. Jest to dokładnie okres, w którym aktorka została uznana za persona non grata w gmachu Telewizji Polskiej. Doszło do tego, gdy oparła się zalotom Ryszarda Molskiego (Bartłomiej Kotschedoff) – nowego prezesa telewizji – i nie chciała zostać jego kochanką. W tamtej epoce oznaczało to śmierć zawodową. Nie było bowiem innych mediów, do których można byłoby się udać. TVP było monopolistą na rynku.  Przyjaciele artystki – choćby Jeremi Przybora (Rafal Rutkowski) z Kabaretu Starszych Panów – nie za bardzo chcieli się za nią wstawić, gdyż oni również mogliby z tego powodu stracić pracę. Jędrusik postanowiła jednak walczyć – chciała udowodnić, że z kobietami trzeba się liczyć i że świat nie należy tylko do mężczyzn. Warszawa lat 60. w filmie Klimkiewicz tętni życie – zwłaszcza w nocy. Kluby pękają w szwach od naporu śmietanki towarzyskiej stolicy, która spotyka się na wódeczkę i tańce. Przez ekran przemykają nam więc Kazimierz Kutz grany przez Borysa Szyca, Tadeusz Konwicki (Paweł Tomaszewski), Jerzy Wasowski (Dariusz Basiński) czy nawet Jan Himilsbach. Klub SPATIF to istne centrum kulturalnej stolicy. Każdy, kto się liczy, wpada tu przynajmniej na jednego kielonka. Dostajemy taką pocztówkę z Warszawy minionej epoki. I na tym polega największy problem filmu. Fabuła schodzi gdzieś na drugi plan, a widz zajmuje się wyławianiem kolejnych historycznych postaci, które pojawiają się na ekranie, gdy Jędrusik walczy o powrót na antenę TVP. Niestety, nie dostajemy odpowiedzi na pytanie, na czym polega fenomen Kaliny. Czemu część społeczeństwa ją kocha, a druga część nienawidzi? Oczywiście, jest utalentowana – ma głos, którego każdy może jej pozazdrościć. Do tego ma poczucie własnej wartości i kroczy własnymi ścieżkami. To jednak bardzo powierzchowna ocena. Ginie gdzieś przesłanie feministyczne, a to dlatego, że artystka dostaje wsparcie jedynie od koleżanki Xymeny (Katarzyna Obidzińska). Nawet płeć piękna patrzy na nią z odrazą. Nikt jej nie kibicuje. Raczej wszyscy wychodzą z założenia, że lepiej się nie wychylać. Sam finał batalii Kaliny o powrót na antenę zdaje się dziełem przypadku, a nie konsekwentnej walki o swoje prawa. Jędrusik prowadziła bardzo rozwiązłe życie seksualne, z czym nie kryła się nawet przed mężem. Jednak w filmie wszyscy jej kochankowie zostali połączeni w jedną postać, muzyka Lucka. Wciela się w niego Krzysztof Zalewski-Brejdygant, który po prostu gra siebie. Z racji tego, że nie portretuje prawdziwej osoby, nie ma się na kim wzorować. I to niestety widać. Gwiazdą tej produkcji jest niewątpliwie Maria Dębska, która stała się idealną Kaliną Jędrusik. Aktorka przeszła kompletną metamorfozę, by uzyskać nie tylko barwę głosu aktorki, ale także jej figurę. Dębska przez kilka miesięcy przybierała na wadze i pracowała z trenerem personalnym, by wyrzeźbić odpowiednie wcięcie w talii. Muszę przyznać, że ta ciężka praca się opłaciła. Zresztą ta rola przyniosła jej zasłużoną nagrodę na 46. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Szkoda tylko, że ten potencjał nie został w pełni wykorzystany. Niestety, widzom po seansie w głowie zostanie tylko kilka kadrów i piosenki śpiewane przez Dębską, za co też należy ją pochwalić. W produkcji wyróżniają się także Leszek Lichota jako mąż Jędrusik, Stanisław Dygat. Mężczyzna poszedłby za artystką w ogień, ale nie lubi tego publicznie okazywać. Jest to typ mężczyzny, który nie mówi żonie wprost, że jest z niej dumny. Daje temu wyraz publicznie, gdy jej nie ma w pobliżu - na przykład gdy wraz ze znajomymi ogląda ją w telewizji. Wtedy można dostrzec radość w jego oczach. Gdy są razem, jest raczej spokojny i chłodny w uczuciach. Lichota świetnie go portretuje i wyróżnia się w dość licznej obsadzie.
fot. Bartek Mrozowski
+3 więcej
Nie za bardzo wiem, do kogo jest skierowana ta produkcja. Wizualnie bliżej jej do serialu Bodo, fabularnie traktuje temat walki Jędrusik o swoją pozycję w TVP bardzo po łebkach, nie tłumaczy jej fenomenu. Konstrukcja Bo we mnie jest seks też jest nierówna. Trudno wyczuć, czy to obyczaj, czy musical. Jest to raczej taka pocztówka minionej Warszawy i jej życia towarzyskiego, a nie wciągająca historia kobiety, która postanowiła się postawić pewnemu układowi w Telewizji Publicznej. Szkoda, bo był tu potencjał na porządną historię. Postać Kaliny Jędrusik na pewno zasługuje na to, by jeszcze powrócić do kina z porządną biografią.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj