Bracia Sisters to jeden wielki ekranowy paradoks: surowość przekazu romansuje tu z emocjonalnością, a esencja westernu z jego gatunkową redefinicją. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu wszystko trafia jednak na właściwe miejsce, a my wyruszamy w wędrówkę pełną rozmachu i intymną jednocześnie.
W ostatnim czasie western przeżywa prawdziwy renesans - to o tyle zaskakujące, że cały gatunek został przez lata przemielony przez świat kina na wydawałoby się wszelkie możliwe sposoby. W filmie The Sisters Brothers reżyser Jacques Audiard podchodzi jednak do konwencji jak wytrawny rewizjonista: klasyczne spojrzenie na świat Dzikiego Zachodu jest tu tylko punktem wyjścia do snucia wielowymiarowej opowieści, w której nade wszystko idzie o pojawiające się pozornie znienacka konteksty i niuanse. Twórca odnajduje właściwy balans pomiędzy intymnym aspektem historii, elementami tragedii, kinem przygodowym, niszczącym wpływem industrializacji na środowisko i pytaniami o rodzinną spuściznę, podążając w kierunku refleksji o człowieczeństwie i braterstwie. Ta mikstura wybuchowa owocuje ekranową perełką, która nawet bardziej niż zamaszystą narracją magnetyzuje widza subtelnością, stonowanym ciepłem i niewypowiedzianą wprost niewinnością całego przekazu. Tak, świat tytułowych bohaterów z pewnością pełen jest brutalności i moralnej dwuznaczności. Nawet jednak takie warunki nie przeszkadzają reżyserowi w zabraniu nas w kameralną w wydźwięku podróż przepełnioną nienachalnym humorem. Mit Dzikiego Zachodu powoli upada, a jego ścieżki u Audiarda są zupełnie nieoczywiste; by dojść do celu, czasami trzeba zbłądzić.
Produkcja oparta jest na bestsellerze Patrick Dewitt o tym samym tytule. Audiard, na Starym Kontynencie kojarzony przede wszystkim z kinem niezależnym, paradoksalnie wydawał się naturalnym kandydatem do ekranizacji powieści. Zarówno w Dheepan, jak i w Un Prophète udowadniał bowiem, że potrafi umiejętnie studiować bogaty charakter swoich postaci, które w okrutnym świecie starają się działać w zgodzie ze sobą samym - w amerykańskiej kinematografii realia Dzikiego Zachodu oferują pełne spektrum analizy tego emocjonalnego napięcia. Oregon, 1851 rok. Charlie (Joaquin Phoenix) i Eli (John C. Reilly) Sisters to zabójczo skuteczni w swoim fachu mordercy na zlecenie. Kulom się nie kłaniają, tracą rachubę w liczbie ofiar, a ich legenda dociera w coraz to nowsze rejony. Tajemniczy mocodawca (Rutger Hauer) ma dla nich jednak zadanie, które na zawsze odmieni los braci. Muszą schwytać chemika Hermanna Kermita Warma (Riz Ahmed), który rzekomo dysponuje chemiczną formułą znacznie ułatwiającą poszukiwanie złota. Sprawa jest tak ważna, że działania zabójców koordynuje detektyw John Morris (Jake Gyllenhaal). Bracia Sisters ruszają więc w podróż z przygnębiającej prowincji w stronę będącego tu ucieleśnieniem Babilonu San Francisco, miasta symbolizującego przepych i łatwą dostępność najrozmaitszych uciech. Lada moment na ekranie zobaczymy więcej zderzeń światów, zważywszy jeszcze na to, że główni bohaterowie połączą siły w ramach przewrotnej ballady o "czterech wspaniałych" - to spotkanie będzie miało tragiczne konsekwencje dla każdego z nich.
Dziki Zachód u Audiarda naznaczony jest wyzierającą z każdego rogu przemianą. W hotelach pojawia się bieżąca woda, w cenie zaczynają być szczoteczki do mycia zębów, a gorączka złota rodzi już nie tyle mentalną głupawkę, co szuka naukowej metody. Reżyser wchodzi w tę wielobarwną przestrzeń z właściwą sobie swadą i dynamiką; zmierzch epoki większych niż życie kowbojów zbliża się nieuchronnie, więc i sam mit dziewiczej prowincji siłą rzeczy musi tu zostać poddany redefinicji. Bliżej stąd nawet do rewizjonistycznych westernów z lat 70. w typie The Missouri Breaks i Goin' South niż do klasyków gatunku. Cywilizacja zdaje się odzierać amerykański Zachód z charakterystycznej dla niego dzikości, toteż i sami protagoniści zaczną pytać i nakreślać wizje działania w ewoluującym świecie. Rzeczywistość, jaką znali, bezpowrotnie przemija; jeśli coś w jej nowym wariancie ma być prawdziwe, to już nawet nie męstwo, a braterstwo, przy czym towarzysze broni będą musieli odkryć, że większą niż pistolety moc sprawczą mają więzy krwi. Bohaterów zaczyna interesować odejście od wędrownego stylu życia - poszukują stabilizacji, prawią o potrzebie utworzenia w pełni demokratycznej społeczności. Ot, rewolwerowcy na nowoczesną modłę.
Największą siłą filmu jest sposób, w jaki reżyser wyważył proporcje między zaserwowaną nam z wielkim rozmachem wędrówką a szkicowaniem emocjonalnych portretów poszczególnych postaci. Nie ma tu sztampy, kiczu czy zbędnych ornamentów narracyjnych - dzięki temu mamy do czynienia z westernem, który gdzieś na najgłębszym poziomie wydaje się nam znajomo brzmiącą opowieścią, choć paradoksalnie od esencji gatunku pozostaje mocno zdystansowany. Zderzenia cywilizacyjne z biegiem seansu zaczynają coraz częściej rezonować w kontrastach charakterologicznych. Wielka w tym zasługa kapitalnie rozpisanych bohaterów i fenomenalnej gry aktorskiej. Reilly zachowuje się na ekranie niekiedy tak, jakby na tę rolę czekał całe życie: jego Eli pełen jest co prawda prostoty i spokoju, ale jakimś błogosławionym zrządzeniem losu to postać ekspansywna, ewoluująca, kradnąca kolejne sekwencje. Jest coś rozbrajającego w scenie, gdy bohater poprosi prostytutkę o odegranie wręczania mu... szala - absurd przeplata się tu z empatią i pytaniami o dawne tragedie. Na przeciwległym biegunie bryluje Phoenix, który ze swojego Charliego uczynił zawadiakę pełną gębą. Młodszy z braci pije na umór, staje się królem burdelu, a na wszelkie przejawy erudycji Morrisa reaguje przezabawnym w wydźwięku wzburzeniem. Tytułowi bohaterowie prezentują się jeszcze lepiej, gdy Audiard pokazuje ich jako awers i rewers tej samej historii. Bracia droczą się i spierają niemal na każdym kroku; zaraz potem jednak opiekują się sobą nawzajem i nieustannie próbują zrozumieć swoje postawy - zarówno w czasie przypomnienia o wielkiej rodzinnej tragedii sprzed lat, jak i obserwowania swoich ciał po całonocnej libacji czy po połknięciu jadowitego pająka. Reilly i Phoenix dają prawdziwy popis gry aktorskiej, dzięki czemu w ich postaciach przepadniemy bez reszty. A przecież na drugim planie jest jeszcze znakomity Gyllenhaal, którego Morris jawi się tu jak przybysz z innego świata - to erudyta, inteligent z krwi i kości, baczny obserwator rzeczywistości. Zarówno on, jak i Warm (ciekawy, zważywszy jeszcze na czas przebywania na ekranie, Ahmed) zupełnie nieoczekiwanie zaczynają uzupełniać tytułowych bohaterów, jakby Audiard w pozornie niepasujących do siebie elementach układanki od początku widział intrygującą całość.
Zachwyca również warstwa wizualna filmu. Operator Benoit Debie tasuje nam przed oczami zapierającymi dech w piersiach szerokimi panoramami Dzikiego Zachodu - niektóre z ujęć wyglądają tu jak freski, obrazy, które mają opowiedzieć swoją własną historię. Kamera nie eksponuje jednak pustynnego, wyjałowionego krajobrazu; przedstawia raczej pejzaż przepełniony bujną roślinnością, w czym walnie pomaga fakt, że zdjęcia powstawały nie w USA, a we Włoszech i Hiszpanii. Łono natury kontrastuje w dodatku z posępnymi, przygnębiającymi w odbiorze kadrami z zapomnianych przez cywilizację lokacji, odstręczających mieścin, gdzie diabeł już dawno powiedział dobranoc. Malowniczy świat przedstawiony znajduje jeszcze dopełnienie w znakomitej, stonowanej, choć momentami oddającej podniosłość wydarzeń ścieżce dźwiękowej, którą skomponował Alexandre Desplat.
The Sisters Brothers to film niezliczonych kontrastów - tak surowy, jak i podszyty wrażliwością; sterylny i obdarzony całą gamą emocjonalności. Jacques Audiard w żaden sposób nie zamierza uciekać się do tanich sztuczek realizacyjnych; jeśli nawet sięga po rozmaite perspektywy, to robi to przede wszystkim w celu wzmocnienia ekranowego przekazu i opowiedzenia nam unikalnej historii. Coś dla siebie znajdą tu i miłośnicy kina rozrywkowego, i fani pogłębionej filmowej medytacji nad kondycją człowieczeństwa. Reżyser odczytuje ważny amerykański mit i redefiniuje gatunkowe ramy w duchu nienachalnej groteski i - jak pokaże ostatnia scena produkcji - wszechogarniającej nostalgii. Być może we współczesnej dobie bardziej niż kiedykolwiek nam wszystkim przyda się mentalna podróż do korzeni, do oazy rodzinnego spokoju. Tylko czy to jeszcze w ogóle możliwe? Jeśli nie macie kogo spytać, spytajcie swoich braci i swoje siostry.