Ach, cóż to był za serial. Na początku mocno bawił, czasami prowokował, na pewno był czymś nowym. Oparta w luźnym stopniu na życiu Charlesa Bukowskiegohistoria niepoprawnego pisarza, który przeniósł się z Nowego Jorku do Los Angeles, a potem zatracił we własnych demonach twórczych potrafiła przyciągnąć przed ekran. Niestety serial jak wiele innych cierpiał na syndrom "co najmniej jednego sezonu za dużo". Podobnie jak chociażby Dexter powinien się zakończyć dobre trzy-cztery sezony temu, żeby odejść w glorii i chwale. Zamiast tego byliśmy świadkami przeróżnych dziwactw producentów, a cały finał mógł spokojnie nie istnieć. 

Namieszali nam scenarzyści nieźle. W szczególności Tom Kapinos, twórca, który niemal w pojedynkę pisał cały siódmy sezon produkcji. Wymyślił Hankowi nową rodzinę, a widzowie w końcu pokochali Julię. Sam zastanawiałem się, nieświadomie do końca, czy aby przypadkiem Californication nigdy nie było historią związku Hanka i Karen? Może to właśnie z Julią miał on spędzić resztę swoich dni? Może miał wychowywać zidiociałego, niepodobnego do nikogo ani pod względem zachowania, ani wyglądu Levona? Może Los Angeles było mu przeznaczone, a Karen miała szukać szczęścia gdzie indziej? 

Już niektóre sceny finału zresztą taki zbieg wydarzeń sugerowały. Hank pragnąć naprostować wszystkie sprawy odmawia seksu z prostytutką, nakłania Charliego, żeby jechał do swojej ukochanej nimfetki, pogonił Stu, a on sam, pisarz z ambicjami, cierpiący na wieloletnią niemoc twórczą, pójdzie na kolację z Julią. Na szczęście twórcy mieli inny pomysł. 

[video-browser playlist="634646" suggest=""]

Pomysł karkołomny. Wszak jak można naprostować wszystko w przeciągu niespełna trzydziestu minut? Jak się okazało można, kwestia tego tylko w jaki sposób. Pospiesznie piszący kolejne sceny i wieńczący ostatnie wątki scenarzyści zrobili, co w tej sytuacji jeszcze było możliwe. A że niewiele można było uratować, to inna sprawa. Z drugiej strony finał był mocno emocjonalny, przez co niezwykle trudno go ocenić. Biorąc pod uwagę cały sezon jest to odcinek co najwyżej przeciętny, patrząc zaś przez pryzmat całej kilkuletniej produkcji - paradoksalnie całkiem niezły. Stąd taka, a nie inna ocena. 

Przede wszystkim wszystko w jakiś sposób próbuje wrócić do normy. Levon odnajduje dziewczynę, a Runkle jedzie po swoją żonę, która mocno opiera się Stu, nie chcąc z nim uprawiać seksu. Żeby było weselej, zatrzymuje milion dolarów jako zadośćuczynienie za wszystkie problemy. Wreszcie Hank, zapraszając Julię na kolację, nie robi tego dla siebie. Używając podstępu zaprasza na kolację również producenta "Gliniarza z Santa Monica". Czyżby tę dwójkę również czekała jakaś przyszłość? Pewnie tak. Widzowi pozostaje gdybać, żyć marzeniami i nadzieją, która umiera ostatnia. 

[video-browser playlist="634647" suggest=""]

Symboliczne jest samo zakończenie. Pozostawione porsche, "Rocket Man" Eltona Johna w tle, zachodzące słońce i samolot. No i pewien list. Na swój sposób miłosny, na pewno emocjonalny. "Jako pisarz wierzę w happy endy" - czyta Hank Moody, a my już wiemy, co się stanie. I nie wiadomo, czy potrwa to miesiąc, rok, czy całe życie. Hank trzyma Karen za rękę i lecą tam, gdzie wszystko jest prostsze, lepsze, gdzie wszystko działało - do Nowego Jorku. Tytułowa "kalifornizacja" została zakończona. Nie udała się. Miasto, przemysł, Hollywood przeżuło Hanka i wypluło. Zrobiło przy tym wiele dobrego, ale jeszcze więcej złego. Moody się nie zmienił,  nie dorósł. Nie mogąc niczego naprawić, postanowił to zostawić i po prostu zmienić. Na lepsze czy na gorsze? Nie wiadomo. Na pewno będzie się starał. W końcu Karen to miłość jego życia. 

Tom Kapinos tworząc Californication nigdy niczego nie obiecywał. Tak i teraz daje tylko pewne tropy. Równie dobrze mógłby powstać jeszcze jeden sezon, co byłoby jednak ostatecznie niepotrzebne. Otwarte zakończenie z nadzieją na happy end jest o wiele lepsze. Uczciwsze. Bardziej w stylu serialu, jak i samego Hanka. Dla mnie osobiście w pełni satysfakcjonujące. 

Finał był bardzo emocjonalny, do końca nie było wiadomo jak się wszystko potoczy. Można narzekać, że wszystko było zbyt przesłodzone, ale dostaliśmy prztyczka w nos w postaci Stu i jego samotności. Jednocześnie twórcy zrobili coś, czego nie wszyscy się podejmują - pozamykali niemal wszystkie najważniejsze wątki. Runkle jest szczęśliwy, Levon także, podobnie jak i Julia. Wreszcie Hank i Karen także mogą być szczęśliwi. Sami piszą swój los. Jeżeli życie Moody'ego jest jak książka, to ma jeszcze sporo do napisania. Samemu. Sam po obejrzeniu finału czuję się nieco jak po przeczytaniu dobrej powieści. Cieszę się, że to już koniec, jednocześnie czując pewien niedosyt. I tak powinno być.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj