W wielkim panteonie herosów, jaki czeka nas w "The Avengers", nie mogło zabraknąć Kapitana Ameryki, dla samych Amerykanów - jednego z najważniejszych superbohaterów, dla reszty świata - jednego z wielu. Zanim jednak Steve Rogers dołączy do Tony'ego Starka, Thora i spółki, możemy go oglądać w osobnej, poświęconej wyłącznie jemu produkcji. Nieprzypadkowo jednak wspominam o drużynie Avengers już na samym początku - w całym obrazie Joe Johnstona kryje się mnóstwo przesłanek dających znać o planowanej kontynuacji. Jest ich tyle, że czasami ma się wrażenie, iż to nie pełnoprawna adaptacja postaci Kapitana, ale tylko prequel "The Avengers".

Na genezę pierwszego mściciela jednak znalazło się trochę miejsca. Steve to młody chłopak, pragnący dostać się do wojska, gdzie mógłby walczyć za ojczyznę i pomóc wygrać Amerykanom II wojnę światową. Niestety na to nie pozwala mu zdrowie - rzadko kiedy widuje się takich drobnych mężczyznach, nic dziwnego, że dodatkowo choruje na astmę. Dzięki determinacji i sprytowi udaje się mu ostatecznie trafić w szeregi, a następnie nawet poddać się pewnemu eksperymentowi, dzięki któremu ma szansę stać się żołnierzem idealnym. I jak chciał, tak też się stało. Przemiana wyglądała bardzo efektownie, w końcu zresztą można było podziwiać Chrisa Evansa w pełnej krasie - wcześniej obserwowaliśmy przecież tylko jego głowę z korpusem dublera, co - jeśli ktoś zna prawdziwą posturę Evansa - wyglądało dosyć kuriozalnie. Dodatkowy dysonans odczuwalny był w przypadku głosu bohatera - niski, męski ton wydobywał się wtedy z ciała przypominającego nastolatka jeszcze przed okresem dojrzewania.

[image-browser playlist="609008" suggest=""]fot. TM & © 2011 Marvel

Zanim jednak Rogers przywdział swój superbohaterski strój i zaczął walczyć z nazistami, pracował jako twarz amerykańskiej armii, zastępując słynnego wuja Sama. Całkiem ciekawe posunięcie twórców, dzięki temu udało się nawiązać do wcześniejszej adaptacji Kapitana i wprowadzić stary, bardzo komiksowy, kostium. Sekwencja ta trwa jednak zdecydowanie za długo, słuchanie propagandowej piosenki na zmianę z fanfarami Alana Silvestriego zaczyna nużyć i widzom nie pomogą chyba nawet piękne kobiety, na których widok cieszą się w obrazie żołnierze. Z kolei przejście z twarzy armii do bycia prawdziwym wojskowym następuje szybko, zmiana jest bardzo drastyczna, biorąc pod uwagę wcześniejsze stosunkowo wolne budowanie klimatu. Amerykański patriotyzm wylewa się jednak z taką samą prędkością przez cały czas, czy to w momencie motywacyjnego nawoływania Rogersa skierowanego ku żołnierzom, czy w chwilach kiedy już sam bierze broń we własne ręce. Joe Johnston przedstawia te fragmenty w bardzo podobny sposób - za każdym razem mamy trwający kilka minut klip z krótkimi ujęciami Kapitana w różnych miejscach. Do tego dochodzi niezmęczona wciąż waltornia, powstrzymująca nas przed zaśnięciem. Pokazanie ofiarności i waleczności Kapitana Ameryki niekoniecznie musiało być pokazane tak dramatycznie, jak choćby w "Szeregowcu Ryanie", ale pewna doza emocji była tutaj nieodzowna. Zamiast widoku pocących się żołnierzy w trakcie walki, Johnston zaserwował jedynie wojskowych biegających po lesie i cieszących się z wygranej bitwy, jak z urodzin z kolegi. Bardzo komiksowo, mało realistycznie.

Wydaje się, że sytuację uratuje Hugo Weaving, lider strony nazistów - zawód nadchodzi jednak bardzo szybko. Amerykanie są zbyt leniwi, by czytać napisy, zatem wszyscy na czele z Red Skullem posługują się angielszczyzną z niemieckim akcentem. Całkowicie zabija to klimat wojny i tajemniczej Hydry. Zresztą cały ten wątek został potraktowany bardzo po macoszemu, czym jest ta organizacja można było wyczytać jedynie z kontekstu, a motywy nazistów nakreślono wyjątkowo mizernie. Nie pomogła tu nawet genialna charakteryzacja Red Skulla - pod względem wyglądu to najbardziej przerażający złoczyńca ze stajni Marvela, zaś pod względem czynów ledwie pionek. Nie dano mu nawet szansy przegrać z godnością, lecz zniknął w bliżej niezidentyfikowanej przestrzeni w środku finałowej walki. A ponoć to ostatni pojedynek Pottera z Voldemortem zupełnie wyprano z klimatu...

[image-browser playlist="609009" suggest=""]fot. TM & © 2011 Marvel

Fabuła "Captain America: Pierwsze starcie" raz dłuży się i faszeruje widza patosem, a raz mknie do przodu, by przygotować go na nadchodzące "The Avengers". Scenarzystom nie udało się powtórzyć w tym aspekcie sukcesu ludzi, którzy napisali "Thora" - tam wprowadzenie postaci komiksowych do filmowego uniwersum obyło się bez spłycania do minimum ich genezy. Nowa adaptacja Kapitana Ameryki to bowiem bardziej prequel niż standardowa produkcja o nowym superbohaterze. Niech poświadczy o tym, że najlepsza scena filmu znajduje się dopiero po napisach końcowych.

Ocena: 5/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj