Chicago Fire, jak na dobry serial proceduralny przystało, przez cały sezon raczyło nas wiązką nietuzinkowych akcji ratunkowych przeplatających się z osobistymi dramatami strażaków z Remizy 51. Skład bohaterów nie zmienił się zasadniczo od poprzedniego sezonu, przywitaliśmy więc znane nam twarze w niezmienionym stanie. Ten trend utrzymywał się praktycznie do samego końca, pozwalając sobie jedynie na niewielką rotację postaci. W charakterystycznym dla siebie stylu Chicago Fire stawiało przed strażakami nie lada wyzwania, nie oszczędzając w tym sezonie praktycznie nikogo. Wątki fabularne postaci następowały kolejno po sobie, dając w ten sposób każdemu z bohaterów odpowiedni czas na jego własną historię. Zwyczajowo akcje ratunkowe miały swoje rozwiązanie w trakcie jednego odcinka, niemniej jednak zdarzało się przeciąganie historii (a zwłaszcza jej konsekwencji) na kolejne. W efekcie otrzymaliśmy interesujące wątki, których zakończenia nie sposób było przewidzieć w trakcie oglądania. Można marudzić, że Chicago Fire posługuje się dość sztampowymi pomysłami. Wykorzystuje sprawdzone już schematy, które niejednokrotnie obserwowaliśmy w innych, podobnych produkcjach. Dzięki temu razem ze strażakami przetrwaliśmy kataklizmy naturalne, które - jak wiadomo - nawiedzają Stany Zjednoczone zaskakująco często. Byliśmy świadkami uzależnienia od alkoholu ratowniczki medycznej z wozu 61. Pożegnaliśmy jednego ze strażaków, który zginął w akcji ratunkowej. Razem z innymi czekaliśmy przy łożu szpitalnym, aby nasz ulubieniec odzyskał przytomność po ataku nożem. Graliśmy w polityczne gierki, unikaliśmy szalonego strzelca w szkolnych murach i negocjowaliśmy z lokalnym gangiem. Takich elementów fabuły można by wymieniać wiele, ale z drugiej strony czy to właśnie nie one dodają smaku całej serii? Życie osobiste mundurowych poza Remizą 51 sprawia, że tak chętnie sięga się po ten serial. Pokazuje on gamę sytuacji, które faktycznie mogą mieć miejsce w prawdziwym świecie, zwłaszcza że scenarzyści starają się wiernie odwzorować reakcje psychologiczne w obliczu nieustannego stresu, jakiego doświadczają strażacy. Oczywiście to wszystko należy traktować z przymrużeniem oka i nie oczekiwać stuprocentowej prawdziwości, ale w efekcie otrzymujemy dość interesującą opowieść przede wszystkim o ludziach, a nie superbohaterach. No url Ciekawym rozwiązaniem było wprowadzenie polityki do świata Chicago Fire. Do tej pory był to wątek raczej sporadycznie poruszany, teraz jednak za sprawą Matthew Caseya (Jesse Spencer) był to stały punkt programu w drugiej części sezonu. Bohater ten został wybrany na radnego, otwierając w ten sposób drzwi do świata gierek politycznych, manipulacji, fałszywych obietnic i nie do końca czystych kart. Pomimo obaw, że nieskazitelny pod względem moralności porucznik Casey da się złapać w sidła sukcesu, scenarzyści przygotowali dla nas miłą niespodziankę - utrzymali jego postać w pionie moralnym, podtrzymując tym samym wizerunek budowany od pierwszych odcinków. Ostatnie sceny sezonu mogą roztopić do cna miękkie, kobiece serca. Reszta postaci została utrzymana w znanej nam konwencji. Nie dało się zauważyć zasadniczych odskoków od ich pierwotnych cech, którymi zostali obdarzeni na samym początku serialu. Stanowią mieszankę bohaterstwa, ironii, emocjonalnych decyzji, surowego trzymania się zasad czy żelaznych nerwów. Dynamika pomiędzy poszczególnymi postaciami utrzymana jest w jednym, konkretnym stylu, którego twórcy najwyraźniej nie chcą zmieniać. Z kolei ich rozwój w trakcie sezonu został przeprowadzony w mądry sposób, trzymając się prostego schematu: przyczyna - skutek. Widz doskonale może się zorientować w emocjach swoich ulubionych bohaterów, współczuć im lub wybaczać podejmowane decyzje. Nie jest to rozwiązanie szokujące, ale na pewno bezpieczne dla całości fabuły. Sezon obfitował również w swobodne łączenie się całego uniwersum Chicago. Ponieważ Chicago Fire należy do rodziny Chicago PD oraz Chicago Med, dobrze było zobaczyć ich wspólne wysiłki na ekranie. Tym razem były to pojedyncze sceny - czy to w szpitalu, czy w ramach współpracy z lokalną policją. Drobne crossovery pojawiające się tu i ówdzie wypadały korzystnie, tworząc jeden, spójny obraz całego Chicago, aczkolwiek działa to w przypadku jedynie tych widzów, którzy mieli choć przez chwilę do czynienia z siostrzanymi produkcjami Chicago Fire. Szczególne uznanie dla serialu należy się za dość realistyczne prezentowanie kobiet. Ponieważ praca strażaka wydaje się zawodem silnie zmaskulinizowanym, tym bardziej miło jest zobaczyć w tej roli kobiety. Co więcej, twórcy serialu starają się utrzymać prawidłowy balans pomiędzy stereotypami kobiet a ich prawdziwymi fizycznymi możliwościami. Oznacza to, że Gabby Dawson (Monica Raymund) nie podważy samodzielnie zawalonej ściany budynku, a Sylvie Brett (Kara Killmer) nie przeniesie mężczyzny ważącego dwa razy więcej od niej o własnych siłach. Zachowanie zdrowego rozsądku w takich właśnie sytuacjach sprawia, że Chicago Fire ogląda się bez większej potrzeby analizowania wszystkiego i wszystkich. Chicago Fire trzyma stały poziom odcinków i jest czymś, po czym od razu wiadomo, czego się spodziewać. Można zauważyć pewne schematy, ale nie jest to wcale tak rażące, jak mogłoby się wydawać. Zasiadając do tej produkcji, ma się po prostu pewność, że doświadczy się emocji, akcji, stanie się w obliczu wyborów moralnych, a na koniec można się nawet uśmiechnąć - czy to przez łzy, czy szczerze z radości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj