Odcinek It Wasn't Enough stanowi bezpośrednią kontynuację akcji z poprzedniego sezonu. Przywódca remizy 51 Walles Boden podejmuje trudną, ale konieczną decyzję o gaszeniu pożaru, nie zważając na strażaków w dalszym ciągu znajdujących się w budynku. Już na dzień dobry dostajemy mocne i emocjonalne sceny, zwłaszcza skupiające się wokół Dawson, która przed paroma chwilami pożegnała się ze swoim mężem. Aktorka Monica Raymund udźwignęła powagę sytuacji, w której znalazła się jej bohaterka. Przecież życie jej męża, strażaka Caseya, wisi na włosku. Bardzo łatwo można kupić to, co nam się sprzedaje na ekranie. Niby wszystko jest tak jak być powinno, dużo się dzieje i akcja zapowiada naprawdę duże zmiany dla całego serialu. Nic bardziej mylnego. Scenarzyści nie zdecydowali się pozbyć swojego flagowego bohatera, choć bardzo chcielibyśmy tak myśleć. Specjalnie wprowadzili swoich widzów w błąd i frywolnie korzystają z odpowiedniego montażu, który pozwolił im zmanipulować serialową rzeczywistość. Dostajemy scenę w której niby „żegnamy” porucznika Caseya, a tak na dobrą sprawę jest to ceremonia wręczenia mu kolejnego odznaczenia. Ot, taka zmyłka, by zabawić się emocjami widzów. Sęk w tym, że serial bardzo na tym ucierpiał. Nie chodzi tu o happy end dla jego postaci, bo takie rozwiązania osobiście bardzo lubię. Przeszkadza tutaj fakt, że ze wszystkich możliwych sposobów wybrali ten najbardziej oklepany, naiwny i kiczowaty. Serial sam siebie pozbawił powagi i wiarygodności. Pewnego rodzaju goryczy dodaje fakt, że przeżył również strażak Mouch, który doświadczył ataku serca. Mało tego, powrócił do służby, mimo że planował przejście na emeryturę. Cały, zdrowy, zapewne wystarczająco sprawny fizyczne jak na standardy strażaków. Gryzie mi się to bardzo, zwłaszcza po poprzednim sezonie. Finał był bardzo dobry, mocny, dokręcał emocjonalną śrubę. Premiera zdecydowanie spuściła z tonu, jakby scenarzyści obawiali się, że jedna śmierć na sezon to za dużo. Te oba, jakże szczęśliwe zakończenia, stały się miłą bajką, niestety niczym o Strażaku Samie. Po tym nieco rozczarowującym, choć niewątpliwie relaksującym początku serial wpada w stary, dobry rytm. Życie towarzyskie w remizie 51 ma się dobrze. Mouch powraca witany radośnie przez swoich kolegów z pracy. Cruz, próbując odkupić swoje winy z poprzedniego sezonu, zachowuje się jak nastoletni chłopiec na posyłki, co niewątpliwie stanowi jeden z ciekawszych przerywników humorystycznych. Sylvia, Otis, gdzieś tam się kręcą w tle, zaznaczając jedynie swoją obecność. Z kolei Herman jak zwykle staje na głowie, by przywrócić uśmiech dziecku poszkodowanemu w wypadku. Pod tym względem serial nie odbiega od swoich standardów. Dużo czasu poświęcono Severidowi, który w dalszym ciągu cierpi po tragicznej śmierci swojej dziewczyny. Jego rany są otwarte i próbuje je zaleczyć przypadkowymi znajomościami. Na powrót więc przewidziano dla niego rolę playboya, który raczej nie zdecyduje się więcej na poważny związek. To swoistego rodzaju cofnięcie się postaci do początkowych sezonów jest ciekawym zabiegiem dającym pewne możliwości fabularne dla całego serialu. Zwłaszcza że już teraz pojawia się wieloletnia przyjaciółka Sylvii Brett o wdzięcznym imieniu Hope. Postać Severida zawsze zaplątana była w konflikty na tle związkowym, nic więc dziwnego, że i tym razem scenariusz przewiduje dla niego podobne rozwiązanie. Dobrym pomysłem, choć wydaje mi się, że póki co nie do końca jeszcze wykorzystanym jest pokazanie traumy Dawson. To, co ta dziewczyna doświadczyła, czyli być może ostatnie słowa umierającego męża wywarły na nią tak silne wrażenie, że po dzień dzisiejszy nie potrafi się z tego otrząsnąć. Mogłoby to być nieco bardziej wyrazistsze, realne, mające większy wpływ na jej codzienne funkcjonowanie. Niby coś tam zostało pokazane, ale wydaje się, że próbuje się tutaj trochę na siłę i zdecydowanie za szybko tego pozbyć i załagodzić. Serial wielokrotnie udowadniał, że wie, jak radzić sobie z długotrwałymi problemami psychicznymi, jak je tworzyć i prowadzić tak, by były jak najbardziej wiarygodne. Tutaj brakuje jednak trochę mocniejszego kopnięcia. Ponownie odnosi się wrażenie, że serial został po prostu ugładzony. Serial nie byłby sobą, gdyby strażacy nie musieli udać się na akcję ratowniczą. Tym razem remiza 51 dostała wezwanie do pożaru w szkole. Tak, w tej samej, w której pracę właśnie rozpoczęła żona komendanta Bodena. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a strażacy bezbłędnie przeprowadzili akcję. Okazuje się jednak, że nie będzie to jednorazowy wątek w serialu. Pożar nie był przypadkowy, a miało miejsce umyślne podpalenie. Przez kogo? Nie wiemy, ale zapewne śledztwo w tej sprawie będzie motywem następnego odcinka.
Premiera szóstego sezonu o strażakach jawi się więc jako dość poprawna. Dla wielbicieli szczęśliwych zakończeń jest raczej idealnym rozpoczęciem nowej serii. Pozwala szybko zapomnieć o poprzednich problemach, a swoich bohaterów nie obciąża bagażem żałoby czy wyrzutów sumienia. Pod tym względem jestem w stanie spojrzeć milszym okiem na całość. Z drugiej jednak strony serial miał szansę zatrząść nieco rutyną, wznieść się ponad swój dotychczasowy, bezpieczny poziom. Niemniej jednak Chicago Fire jak zwykle dostarcza sporej rozrywki przeplatanej z przyjemną dawką akcji. Jest pewniakiem, który mimo mankamentów nie zawodzi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj