Odcinek Go Big or Go Home zdecydowanie stawia na poczucie humoru. Bohaterowie serialu zamiast histerią reagują na stawiane im problemy raczej sarkazmem i lekkim komizmem sytuacyjnym. Ogląda się to bardzo dobrze, zwłaszcza że nadchodzące wydarzenia mogą zdecydowanie namieszać w ich życiu. Główną bohaterką odcinka staje się dr Amelia Shepherd, której to w tym sezonie przypadł guz mózgu. Jest piękny i okazały. Jawi się jako nie lada wyzwanie dla każdego neurochirurga, a zwłaszcza dla dr Shepherd. Powodem do podziwu może być fakt, że rósł on sobie przez dziesięć lat, wpływając na decyzje jego posiadaczki. Czy ślub z dr. Owenem był wynikiem pochopnych działań spowodowanych guzem? Czy ryzykowne operacje, chociażby tej przeprowadzonej na dr Herman to pokaz umiejętności, a może lekkomyślności? To właśnie te wątpliwości stały się udziałem dr Shepherd. Co prawda nie do końca chce mi się wierzyć, że przy wszystkich kontrolnych badaniach, jakie Amelia musiała przechodzić jako była narkomanka i alkoholiczka, do tej pory go nie odkryto. Tak czy siak, mamy motyw guza, jest zatem wątek obok którego nie można przejść obojętnie. Przez lwią część odcinka jesteśmy zatem świadkami jak dr Shepherd waha się czy, komu i jak opowiedzieć o chorobie. Sprowadza nawet swojego nauczyciela, który ewidentnie jest guru neurologii i jak każdy światowy specjalista w tej dziedzinie jest pewny siebie i arogancki (gościnnie w tej roli Greg Germann). Ostatecznie, kółko wsparcia wokół dr Shepherd się powiększa i wszystko wskazuje na to, że na operację nie będziemy musieli długo czekać. I to właśnie czas, jest głównym czynnikiem, który się widzi w tym wątku. A raczej to, jak szybko jest on prowadzony. Sezon dopiero się rozpoczął, a tutaj nie dość, że serwuje się nam zagrożenie życia dla głównego bohatera, to jeszcze przyspiesza się ten cały proces. Jesteśmy przyzwyczajeni, że sprawy dotyczące głównych bohaterów ciągną się przynajmniej przez kilka odcinków. W takim razie mam nadzieję, że scenarzyści nie będą nam szczędzić równie wartkiej akcji w ciągu najbliższych tygodni. Epizod nie jest również pozbawiony swojego proceduralnego charakteru. W tym tygodniu do szpitalnych sal trafił psychoterapeuta, u którego wielokrotnie przesiadywała dr Grey. Szczerze mówiąc był to świeży i dość frywolny pomysł jako przypadku medycznego. A dokładniej fakt, aby przenieść dotychczasową terapię dr Grey poza ściany typowego gabinetu i rozdrobnić go na urywane rozmowy podczas pracy lekarza. Okazuje się, że dr Grey w dalszym ciągu potrzebuje jego rad i sama jest dla niego swoistego rodzaju terapią. Lekarze nie są bogami, i mimo że nieustannie niosą pomoc, sami wielokrotnie jej potrzebują. Niezależnie czy to na poziomie medycznym czy psychologicznym. Serial postanowił też przypomnieć widzom kilka ciekawych wątków ze swojej przeszłości. Poprzez nastolatka, który został ranny w wyniku prawie kaskaderskiej próby zaproszenia dziewczyny na bal, wspomniano o spektakularnych zaręczynach dr Kepner z ratownikiem Matthew. Dr Webber próbował pocieszyć dr Shepherd swoimi doświadczeniami z guzem, którego przeżył parę sezonów temu. Sama scena wyjątkowo komiczna i mimowolnie pokazująca jak bardzo serial ewoluował od tamtego czasu. W końcu (!) pokazano też Zolę - córeczkę dr Grey, która jest już piękną nastolatką A co najważniejsze, nareszcie uwzględniono, że dr Grey może być zmęczona i marudna jako samotna matka i pracująca na cały etat lekarka. Osobiście to właśnie tych rodzimych akcentów mi brakowało i teraz sprawia mi to niekłamaną radość za każdym razem kiedy widzę odrobinę prywatnego życia dr Grey. O dziwo wszystkie wątki romansowe mają się dobrze, tzn. nie są nad wyraz rozdmuchane czasowo. Dr Wilson i dr Karev ponownie zachowują się jak zakochani studenci pierwszego roku, używając windy do ukradkowych pocałunków. Zresztą, sama winda powinna być już traktowana jako logo tego serialu, bo stanowi charakterystyczne tło dla praktycznie wszystkich ważniejszych romansów w serialu. Trójkąt miłosny dr Grey, dr Riggs i siostry dr. Owena jest raczej spokojny, bez większych wzlotów i upadków. Dla miłośników tzw. slow burn w telewizyjnych związkach wątek dr Pierce i dr. Avery jest spełnieniem marzeń. Relacja pomiędzy tą dwójką jest subtelna, ale również nieco niezręczna. Szkoda, że scenarzyści nie pokusili się o przypomnienie “Japril”, skoro wielokrotnie powracali ze szczegółami z poprzednich sezonów. Mogłoby to dodać nieco więcej ognia do romansowej części serialu. W zamian za to odnosi się wrażenie, że cała erotyczna energia, na którą serial może sobie pozwolić w ramach telewizji publicznej, została skierowana na dr Robins i jej nową kochankę. Pod tym względem nie żałuje się ani pomysłowości, ani czasu ekranowego.
Osobnym punktem odcinka jest dr Bailey. Od jakiegoś czasu jej postać została całkowicie odciągnięta od stołu operacyjnego. Co prawda doskonale spełnia się w roli szefa, ale zaczyna powoli brakować jej jako utalentowanego chirurga. To za sprawą jej decyzji szpital jest nie tylko odbudowany po pożarze, ale również siostra dr. Owena miała kosztowną transplantację części brzucha. Rzecz w tym, że postanowiono ją rozliczyć z kosztów, które idą w parze z jej działaniami. Dzięki temu poznajemy kolejnego członka rodziny Averych. Sceny z udziałem protoplasty rodu Averych są wypełnione duchem serialu: pełne komizmu, swoistego rodzaju feminizmu oraz idei o zawodzie lekarza. Osobiście odebrałam to jako lekką walkę ze skostniałym i patriarchalnym systemem, zwłaszcza na kierowniczych stanowiskach. Zresztą niczego innego po Shondzie spodziewać się nie można. Można uznać, że odcinek Go Big or Go home płynie na fali obranej tydzień temu. Jest dobrze, bez większego przynudzania i tragizmu. Ogląda się lekko, mimo że scenarzyści próbują nas straszyć chorobą dr Shepherd. Ponownie serial dostarczył stabilnej rozrywki, która zdecydowanie umila czas przed ekranem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj