Kontynuacja hitu Pięćdziesiąt twarzy Greya to propozycja dla fanów i antyfanów serii. Obie grupy powinny dobrze się bawić z kompletnie różnych powodów.
Film Fifty Shades Darker jest taki, jakiego mogliśmy się go spodziewać po kontynuacji hitu opartego przecież na fanfiku, który rozrósł się w książki i osiąga szczyty popularności. W wielu elementach twórcy starają się dokonywać ewolucji fabularnej, ale to, co mogło wyjść ciekawie i wynieść ten film na wyższy poziom, szybko jest kończone. Zatem sugerowane w zwiastunach wątki thrillera czy relacji Any z jej nowym szefem nie odgrywają istotnej roli w fabule. Są nijakim tłem dla jedynej historii, która ma znaczenie dla twórców – związku Greya z Anastasią. Trochę szkoda, bo wbrew pozorom tego typu motywy przy dobrym prowadzeniu mogły wprowadzić dramaturgię i emocje odpowiednio komplikujące relacje bohaterów. A można odnieść wrażenie, że te wątki umyślnie zostały przeniesione na trzecią część, co zostało zasugerowane w cliffhangerze. Po prostu dostajemy powtórkę z rozrywki w gorszym wydaniu, czyli rzecz głupią, nieprzemyślaną, wtórną, wypraną z emocji i z jeszcze gorszymi dialogami.
Kluczem w prezentacji fabuły jest jeden czynnik: ma być banalnie prosta, bez żadnych elementów mogących cokolwiek skomplikować. Dlatego też scenariusz oferuje komiczne uproszczenia, powtarzanie tego samego i dynamiczny rozwój związku bohaterów. Trudno tutaj o jakąkolwiek wiarygodność, sens czy wyjaśnienie zachowania bohaterów. Można odnieść wrażenie, że Ana wraca do Greya, bo jest głodna i dawno uwodząco nie zagryzała warg, a ostatecznie z nim jest, bo ten ma wesołe zabawki. Zresztą Christiana również można interpretować na różne sposoby ze szczątków informacji, które dostajemy. Śmiało mogę powiedzieć, że jest on jak James Bond, który gadżetami zrobionymi przez Q uwodzi kolejne kobiety. W tym leży cały sęk porażki tego filmu, a nawet całej serii jako romansu. Widz musi uwierzyć w uczucie bohaterów, w ich perypetie, problemy i to, jak je rozwiązują, by zaangażować się emocjonalnie. Christian i Ana są typowymi postaciami z fanfika, więc nie ma między nimi ani emocjonalnej głębi, ani chemii, a ich wyznania uczuć są kompletnie nieprzekonujące. Dostajemy powierzchowną iluzję związku, która ma być odskocznią od rzeczywistości. Nierealnym zobrazowaniem marzeń.
Można mieć problem również z tytułem, który może sugerować pokazanie ciemniejszego oblicza bohatera. Tak jak pokazano je w pierwszej części, co w gruncie rzeczy wystraszyło Anę. Tylko że w kontynuacji nic takiego nie ma miejsca. Poznanie mrocznych sekretów jego przeszłości nie ma nic wspólnego z ciemniejszą stroną Greya, bo ten jest w tym momencie pozytywniejszą postacią i człowiekiem milszym niż kiedykolwiek. Do tego lubi Riddicka i UFC. Swój chłop.
Nikt nie wyciągnął wniosków z krytyki pierwszej części. Ba, nawet można by sądzić, że sceny seksu są bardziej stonowane niż poprzednio. Nie ma w nich krzty perwersyjności, pomysłu, a nagości więcej można znaleźć w pierwszym lepszym kinie akcji klasy B. Porównanie jest jak najbardziej na miejscu, bo w obu gatunkach sceny akcji muszą mieć pomysł i dobrą choreografię, by widz w jakiś sposób się tym zainteresował. Gdy to nie działa i w dodatku jest krótkie, jaki to ma sens? Kolejne tego typu motywy stają się zapychaczami i nudzą. Czym Fifty Shades Darker ma różnić się od przeciętnych romansów produkowanych dla telewizji? Często w takich romansach uczucia i emocje są lepiej ukazane i ciekawiej pomyślane.
Możecie się dziwić, ale Fifty Shades Darker oglądało mi się lepiej niż poprzednią część. Przez cały film reżyser nieświadomie wchodzi na rejony autoparodii, rozbawiając widza do łez. Byłem niesamowicie zaskoczony, że pełna sala śmiała się tak często z zamierzonych i niezamierzonych scen humorystycznych. Trudno wydarzenia traktować serio, gdy na ekranie rozgrywają się rzeczy, których wstydziliby się twórcy Mody na sukces. Mowa o dialogach, niezamierzanie zabawnych scenach czy zachowaniach bohaterów, które są zagrane w taki sposób, że mogą jedynie rozbawić. Dla antyfanów jest to klucz do czerpania rozrywki z tak złego filmu. Potraktujcie to jako komedię, zwracajcie uwagę na różne dziwne detale, a seans nie będzie pasmem cierpień.
Mam problem z oceną Fifty Shades Darker. Jako romans o związku dwóch osób jest to kino bardzo złe. Rzekłbym wręcz, że nie ma za bardzo sensu kręcenia filmu, który jest tak bardzo wyprany z emocji, przez co nie dostarcza tego, co powinien. Jednocześnie zaskakująco przyjemnie radzi sobie jako komedia. Momentów niezamierzenie zabawnych jest tak dużo, że seans mija szybko. Nie zmienia to jednak faktu, że nie taki był cel twórców. Jest prześmiesznie, ale bajka, jaką tu opowiadają, jest po prostu pusta. Niezamierzona parodia romansu to jednak za mało, by móc polecić jego oglądanie. Przypuszczam, że fani serii– jeśli jeszcze tacy istnieją – mogą być bardziej zadowoleni z seansu.